Okiem filozofa. Chemical Wedding czyli nie taki satanizm straszny...

Data dodania: 2009-06-05

Wyświetleń: 1951

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Przyznaję, że sięgnąłem po film Chemical Wedding zachęcony jego wyuzdaną tematyką oraz zainteresowany tym głównie, jak reżyser i aktorzy poradzą sobie z ambitną próbą cytatu twórczości osobowości jednego z największych skandalistów okultystycznego światka – pomawianego o propagowanie satanizmu, podróżnika-erudytę Aleister'a Crowley'a. Gdy więc nie dość, że okazało się, że film jest produkcji angielskiej, a scenariusz skreślił sam Bruce Dickinson (tekściarz i wokalista zespołu Iron Maiden), ochoczo wydałem na niego pieniądze.

Jako tytuł, Ślub chemiczny nie jest użyty przypadkowo... Z tego co wiem, chodzi o cytat starej, alegoryzująco-symbolicznej opowieści z roku 1616 autorstwa pastora i hermetyka Johannesa Andreae pt.: Chymische Hochzeit. W książce tej zaklina się do życia sekretny zakon ezoterycznych chrześcijańskich fundamentalistów, na których do dziś dnia woła się Różorzyżowcy (pysznie szydzi z nich M. Houellebeck w Cząstkach elementarnych). Chymische Hochzeit – jako tekst – stawia sobie za cel duchową odnowę ludzkości pod znakami wiedzy i wiary.

Film zaczyna się dobrze, muzyka i zdjęcia zapowiadają march of time „na wstecznym” do lat czterdziestych XX wieku. Dwójka przyjaciół przywożąc pocztę, odwiedza schorowanego Crowley'a, przy czym znać wyraźnie, że student teologii jest widocznie bardziej zainteresowany twórczością Mistrza – przeszedłszy bodaj nawet jakieś sekretne święcenia wtajemniczające (postać schorowanego maga pokazana całkiem zgrabnie, aczkolwiek mnie osobiście bardzo podobały się również, nieco zaniedbane, pełne książek, pomieszczenia). Z kolei obecność jego kolegi – studenta nauk ścisłych (fizyki) – jest przypadkowa, zaś jego nastawienie do gospodarza domu czysto grzecznościowe i tak on, jak zwłaszcza Crowley, są wzajem siebie, co najmniej, ostrożni. Ale to właśnie ów niedowiarek będzie obecny przy „zejściu” (zgonie) Crowley'a otrzymując odeń „potworną” komunię – nim Aleister zwymiotuje nań krwią w przedśmiertnej padaczce, chwyci chłopaka za przegub ręki wypowiadając słowa, wokół sensu których osnuta jest filmowa opowieść... Generalnie, w nieporozumieniu między dwoma panami (Crowley'em i Alexem) rozchodzi się o to, że nic śmiesznego – utrzymuje Crowley – w religii nie ma... No, wielu by pewno takiej opinii przyklasnęło, gdyby nie fakt, że religię pojmuje Aleister kapkę inaczej aniżeli mogliby się co poniektórzy spodziewać. Religia jest bowiem w systemie Crowley'a pojmowana w jej wymiarze absolutnym tak boskim jak szatańskim wespół – na podobieństwo epoki ludzkiej niewinności i dziecięctwa, gdy czas święta był nim dosłownie i rozporządzał się swoimi regułami (regułami autentycznie osobnymi – różnymi od „normalnych”, a więc często „dziwnymi”). Poza tym – argumentuje Crowley – nauka współczesna mówiąc, że religia jest przeżytkiem, sama sobie kłamie nie dostrzegając przy tym, że tak jej (nauki), jak religii głód mitu, jest zgoła ten sam (jeśli nie silniejszy).

I oto – po przeszło półgodzinie efektownego aktorstwa – zmiana entourage'u. Oglądamy Anglię całkiem już współczesną. Humanistyczne środowisko studentów Cambridge, wizytuje młody amerykański fizyk, pracujący nad wynalazkiem Z93. Wielka szkoda tylko, że narracja filmowa tak szybko bieży, bo na przykład kapitalnie wyświetlili się w filmie miejscowi wolnomularze – grono w znamienitej większości złożone z uczelnianej profesury – i szkoda, że kosztem motywu maszyny Z93, nie oglądamy ich częściej ... a wszystko to kręcone w oryginalnych (!) pomieszczeniach autentycznej masońskiej świątyni.

Fabuła „startuje” wraz z pomysłem jednego z operatorów Z93 (Victora), by przy pomocy (najbarwniejszej chyba postaci filmu w ogóle), doktora filologii klasycznej, masona Haddo, podjąć się inkarnacji zmarłej Bestii (Aleistera C. - do którego, swoją drogą, Haddo jest wyjątkowo podobny). I tu, widzu, wyostrz uwagę. Z chwilą, gdy Haddo wdziewa kombinezon, a Victor uruchamia Z93 – do pamięci którego latami wgrywał okultystyczną „wiedzę” - nie mamy pewności żadnej, że cokolwiek, co się dzieje, dzieje się na jawie nie zaś w wyobraźni Haddo... Ponad godzina (z okładem) fabuły filmowej, okaże się bowiem w końcu... 30 sekundami, jakie spędził Haddo w kombinezonie...

Film przeznaczony jest oczom widza dorosłego, chociaż... bez przesady. Kulminująca wątki erotyczne scena kilkuosobowej orgii na piętrze sklepu z ezoteryczną konfekcją, nie jest znowu, aż tak wulgarna. Znacznie bardziej żałosny jest obraz narkotyzującego się Crowley'a oraz scena flagellacji, w której łajany po tyłku przez swojego pomocnika drewnianym kosturem, onanizujący się Crowley spuszcza się na kartkę papieru z zapisem bluźnierczej modlitwy, po czym „tajemniczy Ktoś” fax'uje ten tekst do redakcji studenckiego pisemka, a odbierająca go dziewczyna – dotknąwszy owej żałosnej plamy – mówi, że widocznie z tonerem jest coś nie tak.

Ogólna ocena filmu, to: dobry minus, gdyż film niepotrzebnie przyspiesza i wątki, które mogłyby być z sukcesem rozwinięte jak np. niuanse okultystycznego systemu Crowley'a, są w rezultacie pominięte kosztem kilku efekciarskich sztuczek maga. To, co pokazane jest dobrze, to, spacery Crowley'a po Cambridge – więcej by ich było, a wyszłoby to fabule na zdrowie (choć nie przekonała mnie, zbyt mało brutalna scena bicia kloszarda... a już motyw śledzącej Crowley'a studentki-dziennikarki, rozśmieszył mnie). Po raz kolejny chwalę kameralność, toporność miejsc, w których udziela się ludziom crowley'owa magia – nie były to przecież wyłącznie bogate salony, ale underground'owe, duszne pokoiki. I to mi się w filmie podoba.

Autor: Piotr K.
Licencja: Creative Commons
0 Ocena