Przy obecnej modzie na zalewanie filmowych for internetowych negatywnymi, niekiedy pogardliwymi komentarzami oraz wobec coraz częstszego zjawiska – masowego opuszczania sal kinowych w czasie trwania seansu przez niezadowolonych widzów, ten wstęp wydał mi się konieczny. Jeżeli nie odpowiada ci jakiś gatunek i reguły, którymi się rządzi, po prostu takiego filmu nie oglądaj. Przy tak szerokim wachlarzu możliwości, jaki oferuje nam współczesne kino, każdy przecież znajdzie w nim coś dla siebie.
Do takich przemyśleń skłoniła mnie ostatnia wizyta w kinie na premierowym pokazie filmu X-Men Geneza: Wolverine. Zapominając o złośliwych komentarzach kilku jednostek opuszczających salę po dwudziestu minutach projekcji, pokuszę się o ocenę tej długo wyczekiwanej amerykańskiej produkcji. Uczynię to jednak będąc świadomym, że w przypadku Wolverina mamy do czynienia z adaptacją komiksu, czerpiącą pełnymi garściami ze skarbnicy zwanej science-fiction.
Szybko dodam, że głośnej sprawy wycieku roboczej wersji filmu, na miesiąc przed jego premierą, opisywać tu nie będę, bo o tym, przynajmniej w Internecie zostało już powiedziane dostatecznie dużo.
Pamiętając poprzednie części cyklu szedłem do kina z dużymi oczekiwaniami i, z czystym sumieniem, mogę powiedzieć, że nie zawiodłem się. A wcale nie byłem tego taki pewien. O ile spodziewałem się, że nader wyrazisty i charyzmatyczny Hugh Jackman, tak jak w poprzednich częściach cyklu, będzie jedną z mocniejszych stron i motorem napędowym filmu, o tyle osoba reżysera od początku budziła we mnie mieszane uczucia. Gavin Hood, bo o nim tu mowa, prezentował się do tej pory szerszej publiczności przy okazji współtworzenia polskiej (!) „superprodukcji” W pustyni i w puszczy (2001) oraz, samodzielnej już, pracy na planie filmu Transfer z 2007 roku. Chociaż te dwa filmy nie do końca mnie przekonały, to Tsotsi (2005), do którego Hood napisał również scenariusz, pomimo iż reprezentujący zupełnie inny gatunek, pozwalał z odrobiną optymizmu oczekiwać premiery Wolverina. Po seansie mogę powiedzieć, że moje obawy były nieuzasadnione. W swojej kategorii produkcja Hooda broni się doskonale.
Mamy w X-Men Geneza całkiem ciekawą opowieść, dzięki której poznajemy historię życia Logana (Hugh Jackman) od dzieciństwa do momentu utraty pamięci, czyli stanu, w jakim zastaliśmy bohatera przy okazji premiery pierwszej części serii w roku 2000.
Reżyserowi udało się, co nie zawsze w filmach wypada korzystnie, przedstawić w dużym skrócie i jakby przed rozpoczęciem akcji właściwej pełne przygód losy mutanta obdarzonego niezwykłą zdolnością regeneracji, a przez co wiodącego nienaturalnie długie życie.
Mgła otaczająca przeszłość głównego bohatera stopniowo zostaje rozwiana. Dowiadujemy się wreszcie o pochodzeniu Wolverina, poznajemy bliskie mu osoby, historię przybrania przez niego słynnego przydomka, a przede wszystkim wydarzenia, w wyniku których posiadł on swą najbardziej niebezpieczną broń.
Siłą filmu, tak jak i poprzednich części, są bez wątpienia barwni bohaterowie. Fakt, że twórcy mieli do dyspozycji niezwykle szeroki wachlarz rozmaitych postaci, którym mogli przypisać całą gamę nadprzyrodzonych zdolności i atrybutów nie pozostaje tu bez znaczenia. Nie tylko bowiem rola Hugh Jackmana przyciąga widza do ekranu. Liv Schreiber wcielając się w postać Victora – najlepszego przyjaciela, a zarazem największego wroga Logana, stworzył kreację wyrazistą i charyzmatyczną, pozytywną i negatywną zarazem, która momentami przyćmiewa głównego bohatera. Również Danny Huston, grający Williama Strykera wspomnianej dwójce ustępuje niewiele. Poza tym mamy w filmie ciekawe role, znanego z serialu Friday Night Lights, Taylora Kitscha, słynącego z zamiłowania do fajkowego ziela – Dominica Monaghana oraz, raczej śpiewającego do tej pory, Williama Jamesa Adamsa (znanego z zespołu Black Eyed Peas pod pseudonimem Will I Am). Szeroka gama barwnych postaci, tak jak zwykle w przypadku komiksowej adaptacji, jest niewątpliwym atutem filmu.
Jednak powiedzmy sobie szczerze, jeśli wymagamy czegoś od tego typu produkcji, to nie są to (przynajmniej nie na pierwszym miejscu) ciekawa opowieść i barwne postaci, a brawurowa akcja i efekty specjalne. I także pod tym względem Wolverine nie zawodzi. Mamy niesamowitą, znaną z kinowej zapowiedzi, scenę pościgu za Loganem. Mamy dopracowane do najmniejszego szczegółu sekwencje pojedynków, które biorąc pod uwagę atrybuty, którymi bohaterowie zostali obdarzeni oraz ciekawe lokalizacje do mało efektownych zaliczać się nie będą. Na koniec dostajemy jeszcze niezwykle widowiskową scenę walki na atomowym silosie, która ostatecznie doprowadza głównego bohatera do stanu, w którym poznaliśmy go na początku opowieści zawartej w pierwszej części cyklu.
Mógłbym zarzucić X-Men Geneza: Wolverine pewną schematyczność i przewidywalność, ale mam świadomość, że w przypadku tego gatunku, byłoby to, dokładnie to samo, co zarzucenie slasherowi, że ginie w nim zbyt wielu bohaterów, a musicalowi, że ma wstawki śpiewane. Wiedziałem, na jaki film idę.
W swoim gatunku Wolverine jest produkcją bardzo przyzwoitą i, gdy pojawi się już w wersji dvd, z pewnością wzbogaci moją kolekcję, zajmując miejsce tuż obok pozostałych części cyklu.
Autor: P.