Przez ostatnich piętnaście lat pojawiło się kilka przyzwoitych pozycji, na które należy zwrócić baczniejszą uwagę. W 1999 roku mieliśmy całkiem udane Odkupienie z ciekawą rolą Christophera Lamberta. Ten sam rok przyniósł rewelacyjnego Kolekcjonera kości ze świetną rolą Denzela Washingtona i równie dobrą Angeliną Jolie. Bezsenność (2002), chociaż dla niektórych okazała się lekiem na ową, przyniosła niesamowitą kreację Robina Williamsa, w jakże nietypowej dla niego roli seryjnego mordercy. Całkiem „świeżym” przedstawicielem gatunku jest Zodiac Davida Finchera z 2007 roku, który, chociaż mocno przydługi i zdaniem niektórych zbyt statyczny, również zdobył wielu fanów. I nie przeszkodził temu nawet fakt, że sprawa morderstw przedstawionych we filmie, w rzeczywistości nigdy nie została rozwiązana. Po drodze były jeszcze nienajgorsze Purpurowe rzeki (2000) i nieco naciągany, ale klimatyczny i mroczny Złodziej życia (2004).
Dla mnie jednak, jak i dla wielu innych fanów gatunku, niedoścignionym ideałem w swej kategorii jest i długo będzie film z 1995 roku, wspomnianego już wcześniej Davida Finchera. Chodzi oczywiście o Siedem.
Tak naprawdę fabuła filmu jest prosta. Oto dwóch policjantów (w tych rolach jak zwykle rewelacyjny Morgan Freeman i równie dobry Brad Pitt) prowadzi śledztwo w sprawie serii brutalnych morderstw. Ofiarami są ludzie, którzy, jak wynika ze wskazówek pozostawionych przez mordercę na miejscach zbrodni, popełnili jeden z siedmiu grzechów głównych.
Fincher wprowadza nas w świat, w którym ciężko się dopatrzeć śladów optymizmu, gdzie ludzie pochłonięci własnymi sprawami, przestają zwracać uwagę na, nieco groteskowo w filmie wyolbrzymiony, upadek ideałów i moralny rozkład społeczeństwa. Wszechobecny deszcz, brud, kurz, półmrok składają się na niepowtarzalny klimat miejsc, przez które jesteśmy prowadzeni. Możemy niemal poczuć na dłoniach tłuszcz, którym wydają się być pokryte przedmioty, ściany i podłogi, a w nozdrzach zapach wilgoci i stęchlizny. Wszystko – od scenografii, przez zdjęcia, po muzykę oraz oczywiście reżyserię – składa się na niemal doskonałą całość. Duże znaczenie może mieć tu fakt, że Fincher przy swoich najlepszych produkcjach korzysta z pomocy tych samych ludzi, a zgrana, często ze sobą współpracująca ekipa, to już połowa sukcesu. Pozytywnie na odbiór filmu wpływa również to, że dwóch głównych bohaterów stanowi swoje całkowite przeciwieństwo. Somerset (Freeman) to doświadczony przez życie stary wyga u progu emerytury, przekonany, że świat jest na granicy upadku. Mills (Pitt) natomiast to nowy w wydziale zabójstw, młody detektyw patrzący na świat z optymizmem i zdeterminowany by odnieść sukces. Zderzenie tych dwóch odmiennych światopoglądów, wolnych jednak od czczego moralizmu, zdecydowanie przykuwa uwagę widza.
Dwóch głównych bohaterów to niewątpliwy atut filmu, który jednak nie byłby kompletny, gdyby nie postać Johna Doe – mordercy. W jego rolę wcielił się, tworząc jedną z najbardziej przekonujących kreacji w swojej karierze, niesamowity Kevin Spacey. Choć obecny na ekranie jedynie kilka minut, nadał swej postaci charakter tak sugestywny, że niemal nie potępiamy jego czynów i akceptujemy motywację. Całości dopełniają sugestywne kreacje Gwyneth Paltrow, która jako żona postaci granej przez Brada Pitta, rozpaczliwie próbuje odnaleźć się w nowym mieście, Ronalda Lee Ermey’a, który jako komendant całkowicie ignorujący zdanie młodszych podkomendnych (patrz: Pitt), jest chyba najsympatyczniejszą postacią w tym mrocznym świecie, oraz zasługujący na uwagę epizod Lelanda Orsera, występującego jednocześnie w roli mordercy i ofiary.
Gdy siedzimy już wciśnięci w fotel otrzymujemy na dokładkę doskonałą końcówkę, po której, choć myśleliśmy, że uda nam się dotrwać do końca rundy, następuje nokaut. Jako dreszczowiec wywołujący poczucie nieustannego realnego zagrożenia, z niepowtarzalną, pozbawioną wszelkich ciepłych barw, kolorystyką, duszną i mroczną atmosferą, którą niemal czujemy przez skórę, Siedem jeszcze długo pozostanie wzorem gatunku.
Autor: P.