Mówienie więc o komediach romantycznych, że są przewidywalne, jednowymiarowe czy schematyczne, to jak zarzucanie cukierkom, że są słodkie. Takież jest właśnie założenie komedii romantycznej. Obojętnie, czy jest w niej więcej komedii czy romantyzmu – ma być śmiesznie, uroczo, a nade wszystko ma być bardzo miłośnie.
Tak samo jest z najnowszą komedią romantyczną, w której w główną kobiecą rolę wcieliła się (mam na końcu języka – królowa komedii romantycznej, ale byłoby to niezwykle krzywdzące podsumowanie dorobku tej pani) Renee Zellweger. Aktorka, która absolutnie nie musi już udowadniać swojego talentu ani do komedii romantycznej, ani do jakiegokolwiek innego gatunku, wyraźnie dobrze się w nim czuje i bardzo lubi się w tego typu filmach pokazywać. Choć ogół mniej wyrobionych widzów kojarzy ją przede wszystkim z fantastyczną, utytą i rozbrajająco głupiutką Bridget Jones, Renee ma na swoim koncie również role tak fenomenalne jak Ruby Thewes (Wzgórze nadziei), czy kreacje może nieco mniej wyraziste, ale w ciekawych obrazach: Roxie Hart z Chicago, Barbara Novak (Do diabła z miłością – kolejna komedia romantyczna, ale jaka! Palce lizać!) czy Dorothy Boyd (Jerry Maguire) to tylko kilka przykładowych kreacji tej pani. Ten ostatni film był przede wszystkim pokazem umiejętności aktorskich Toma Cruisa i Cuby Goodinga Jr., ale i Renee wypadła tam bardzo korzystanie, chociaż przyznać trzeba – zauważalna jedynie jako tło dla obu panów.
Wracając jednak do Za jakie grzechy – w recenzjach filmowych przeważa rozczarowanie, zarzut o przewidywalność czy schematyczność. A ja się w tym miejscu pytam – jak stworzyć nieprzewidywalną komedię romantyczną?! Ze schematycznością rzeczywiście można sobie poradzić (przykładem chociażby wyżej wspomniane Do diabła z miłością), ale z przewidywalnością już gorzej. Przy założeniu, że główna bohaterka żeńska i główny męski bohater mają być dla siebie stworzeni i powinni być razem do końca świata nie da się uciec przed przewidywalnością. Przy założeniu, że wszędzie, nawet na najbardziej zasypanej śniegiem wsi (bez obrazy dla mieszkańców małych miejscowości) znaleźć można miłość swego życia, Pana Idealnego – nie da się uciec przed przewidywalnością. Przy założeniu, że któreś z dwójki naszych bohaterów (a może nawet obydwoje) będzie musiało przejść małą przemianę duchową, przewartościowanie czy chociażby gruntowne samopoznanie – jak uniknąć przewidywalności?
Owszem, można zarzucić temu filmowi opieranie się na doskonale znanych chwytach nie tylko tego gatunku, wykorzystanie jedynie garści mniej lub bardziej ogranych schematów, i co może chyba stanowić największy zarzut dla filmowców – stereotypowość w pojmowaniu ludzi z miasta i ludzi ze wsi. Ale nie o to w tym filmie tak na prawdę chodzi. Może i mamy tutaj podążenie po linii najmniejszego oporu (miasto – samotność, wyobcowanie, chłód, wieś – wzajemne wspieranie się wspólnoty, ciepłe i miłe spotkania towarzyskie), ale też to, co jest najważniejsze – spotkanie kobiety i mężczyzny. Bez fanfar. Tak po prostu.
Chociaż wydawałoby się, że Lucy została w tym filmie wykreowana na silną karierowiczkę, sama w pewnym momencie przyznaje, co jest o tyle zaskakujące, że rzadkie u tego typu fabularnych postaci, że właściwie nie ma nic przeciwko swatom. Ted za to, mężczyzna zwyczajowo po przejściach, po prostu nie szuka nowej miłości, opieka nad córką wypełnia mu cały czas (nad córką, która dodajmy, tej opieki potrzebuje coraz mniej). Wydaje się, że Lucy po prostu zjawiła się w odpowiednim momencie w jego życiu, a on jedynie poddając się jego biegowi – gotowy jest spróbować życia w związku po raz wtóry.
Film, chociaż zbudowany na schematach, korzysta z nich w sposób umiarkowany i, rzec by można, bardzo subtelnie. Lucy wcale nie jest korporacyjnym rekinem, który jednym ruchem brwi zmiata z powierzchni ziemi nierentowne fabryki. Ted wcale nie zostaje wykreowany na klasycznego mizogina. Mieszkańcy New Ulm, chociaż prości i nieobyci
w świecie, absolutnie nie zasługują na miano miastofobów. Nie ich winą jest, że nowinki techniczne docierają do nich o wiele później niż do amerykańskich metropolii. Nie oni też stworzyli sobie cztery pory roku, z mroźną zimą na czele, czego przybyła prosto z Miami Lucy się nie spodziewała. I chociaż może rzeczywiście scenariusz zakłada wyciągnięcie na wierzch i obśmianie całej tej małomiasteczkowej kultury, tak na prawdę jest ona urocza i godna podziwu. A także zazdrości. I owszem, można było tutaj schematami pograć nieco subtelniej, ale ogólnego dobrego wrażenia bynajmniej takie wpadki nie psują.
Daleka jestem od głoszenia tezy, że w tym gatunku nic już świeżego powstać nie może, że gatunek się skończył i, że od jakiegoś czasu można jedynie szafować zestawem ogranych gagów i chwytów scenariuszowych. Nie wymagam też od twórców i aktorów wspinania się na wyżyny dramatyzmu. Komedia romantyczna ma bawić. Za jakie grzechy jak najbardziej to robi. Ma odstresować po ciężkim dniu pracy. Ten punkt także spełnia. Ma dostarczać estetycznych widoków, a także uczuciowych przeżyć (obojętne, jakie to uczucia). I tego temu filmowi też nie brakuje.
Gdzież więc leży pies pogrzebany? Może w zbyt wielkich oczekiwaniach widzów, późniejszych recenzentów zarzucających schematyczność i jednowymiarowość tego obrazu. Radziłabym więc najpierw dowiedzieć się chociażby, na jaki gatunek filmowy wybierają się do kina. To powinno oszczędzić im rozczarowań i przykrych doświadczeń. Koneserzy gatunku, mimo kilku potknięć twórców, powinni być zadowoleni. Nawet, jeśli ten obraz nie zagości na długo w ich pamięci, będzie przynajmniej chwilową rozrywką. A na tym przecież głównie komedii romantycznej zależy.
Autor: Ania