
Kiedy w 1967 roku ukazała się powieść Sto lat samotności, świat zamarł. Literatura iberoamerykańska została wyniesiona na piedestał, a nazwisko Márqueza trafiło na półkę obok Cervantesa. Powieść, sprzedana w ponad 50 milionach egzemplarzy, stała się manifestem realizmu magicznego – nurtu, w którym cuda dzieją się mimochodem, a śmierć potrafi żyć obok śniadania.
Gabriel García Márquez, świadom siły swego dzieła, przez całe życie konsekwentnie odmawiał jego ekranizacji. Obawiał się, że kino – choć potężne – zuboży jego powieść, upraszcza wielowarstwowość Buendiów i przekształci poezję zdania w zgrzyt montażu. Miał rację – jak oddać na ekranie deszcz żółtych kwiatów czy samotność, która osiada na skórze jak kurz z czasów biblijnych?
Po jego śmierci jednak, spadkobiercy – synowie Rodrigo i Gonzalo – wyrazili zgodę na adaptację. Uczynili to z zachowaniem szacunku: serial miał powstać w języku hiszpańskim, w Kolumbii, i pod ich osobistym nadzorem. Producent ogłosił projekt jako jedno z największych wydarzeń literacko-filmowych ostatnich lat. Premiera miała miejsce 11 grudnia 2024 roku.
A co na to widzowie? Opinie są podzielone, choć przeważają pozytywne. Chwalona jest wierność realiom, bogactwo wizualne i piękno zdjęć. Jedni użytkownicy portali internetowych mówią o „klimacie powieści” i „wiernym oddaniu ducha książki”. Krytycy z kolei zauważają, że adaptacja momentami aż nazbyt kurczowo trzyma się oryginału, brakuje jej odwagi do nowej interpretacji.
Czy to dobrze? Czy źle? Zależy, kogo zapytać. Jedni czują wdzięczność, że wreszcie mogą zobaczyć Macondo. Inni – tęsknotę za słowem, którego żaden obraz nie zastąpi.
Ekranizacja Stu lat samotności to zderzenie dwóch światów – słowa i obrazu, poezji i pikseli. Márquez nie chciał tego zderzenia za życia. Czy producent oddał mu hołd, czy jednak przekroczył granicę, której autor nie chciał przekroczyć? Jedno jest pewne: Macondo znów żyje. A czy powinno? To pytanie zostaje – jak wszystko w tej powieści – bez jednoznacznej odpowiedzi.