Czy Aleksander Dumas rozpoznałby swoje dzieło w najnowszej adaptacji „Hrabiego Monte Christo” z 2024 roku? Jeśli miałby szablę zamiast pióra, być może doszłoby do pojedynku z reżyserem. Film, choć nosi tytuł powieści, zdradza jej ducha, upraszczając fabułę i wypaczając najważniejsze postacie. Czas zapytać: czy to jeszcze Dumas, czy już tylko dekoracja?

Data dodania: 2025-04-22

Wyświetleń: 144

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Co powiedziałby Dumas o filmie „Hrabia Monte Christo” z 2024 roku?

Aleksander Dumas stworzył nie tylko powieść przygodową, ale epos o zdradzie, zemście, przebaczeniu i duchowym odrodzeniu. Edmund Dantès, zdradzony przez „przyjaciół”, niesprawiedliwie uwięziony, a potem przemieniony w tytułowego hrabiego Monte Christo, jest figurą tragicznego bohatera, który nie tylko wymierza sprawiedliwość, ale też uczy się jej granic.

Najnowsza ekranizacja z 2024 roku, choć zrealizowana z rozmachem, przekształca tę złożoną opowieść w uproszczoną narrację rodem z kiepskiej telenoweli. Najbardziej rażącym zgrzytem jest wątek Haydée – zamiast być córką zdradzonego przez Mondego paszy Janiny i symbolicznym echem przeszłości Dantèsa, zakochuje się w Albercie de Morcerfie. Zamiast dramatu – romans. Zamiast lojalności – zapomnienie. W powieści Haydée nie kocha, bo jest młoda – kocha, bo pamięta. Jej miłość to owoc cierpienia i obietnicy – takiej, która złożona została nie słowami, lecz życiem. Haydée jest nie tylko cieniem z przeszłości, ale także jej strażniczką. Zdrada jej ojca przez Fernanda to nie tylko fakt polityczny – to rana narodowa, osobista i moralna. A jej uczucie do Edmunda rodzi się nie z flirtu, lecz z rozpoznania: oto mężczyzna, który – jak ona – wszystko utracił, ale nie zapomniał. To dlatego literacka Haydée nie wybiera żadnego młodego kochanka. Bo miłość nie jest dla niej chwilową zachcianką, lecz przedłużeniem zemsty, a zarazem jej przezwyciężeniem.

Nie mniej wypaczony jest wątek relacji Edmunda z Mercedes. W powieści Dumas nie pozostawia wątpliwości – Edmund nigdy nie myśli o powrocie do niej. Mercedes, choć z początku przedstawiana jako uosobienie cnoty i tęsknoty, wybiera życie u boku Fernanda – człowieka, który zdradził Edmunda i wysłał go do więzienia. Dumas nie ocenia, ale też nie rozgrzesza. W oczach Dantèsa ta decyzja, niezależnie od motywacji Mercedes, jest nieodwracalna – ona przeszła na drugą stronę.

W niektórych ekranizacjach pojawia się sugestia, że Albert, syn Mercedes, może być biologicznym synem Edmunda – a w jednej wersji staje się to faktem. To dramat, którego książkowy Edmund nie potrzebuje. On nie pragnie przeszłości – pragnie sprawiedliwości. A potem – wolności. Jego uczucie do Haydée rodzi się powoli, niemal nieświadomie. Najpierw traktuje ją jak córkę, jak ostatni ślad lojalności, która nie została zbrukana. Ale gdy poznaje prawdę – że i ona żyje tylko dla niego – jego serce po raz pierwszy od lat czuje ciepło. To nie jest historia namiętności. To opowieść o uzdrowieniu przez obecność drugiego człowieka, który nie zdradził.

I tu rozczarowanie nową adaptacją osiąga szczyt. Haydée zostaje zepchnięta do epizodu. Mercedes, niczym bohaterka taniego melodramatu, wraca do Edmunda po śmierci Fernanda, jakby zdrada, wspólne lata i zniszczone życie można było unieważnić jednym westchnieniem. A Edmund porzuca Haydée – bo... dlaczego właściwie? Tu nawet nie ma pretekstu. Ani sensu. Gdzie logika, gdzie psychologia postaci, gdzie pamięć o tym, co się wydarzyło? Twórcy filmu, chcąc dostosować fabułę do współczesnych oczekiwań odbiorców, rozmywają fundament opowieści. Jakby prawdziwa miłość – wymagająca czasu, lojalności i wspólnego cierpienia – była zbyt trudna do pokazania na ekranie.

Brakuje także fundamentów historii: Morelowie, rodzina ukazująca sprawiedliwość i wdzięczność, zostali wycięci. Bez nich zemsta Dantèsa staje się chłodna, mechaniczna, pozbawiona kontrapunktu. Uczłowieczenie bohatera – zignorowane.

Dramaturgiczna logika również kuleje: Dantès, który ledwie uciekł z więzienia, beztrosko wraca do domu ojca – miejsca, które każdy śledczy odwiedziłby jako pierwsze. W oryginale bohater uczy się cierpliwości i przebiegłości, uczy się myśleć jak przeciwnik, żeby przewidzieć jego działanie. Tu działa jak postać z gry komputerowej.

Nauki księdza Farii – najważniejsze dla transformacji Edmunda – są ledwo zaznaczone, jakby twórcy uznali, że zemsta nie potrzebuje filozofii. A przecież u Dumasa zemsta bez refleksji to tylko przedłużenie bólu.

Brakuje też mrocznej strony dramatu: zbrodni w domu Villeforta, trucizn, szeptów w nocy i rodzinnych tajemnic. Film zamiast thrillerem psychologicznym, staje się kostiumowym romansidłem. Zakończenie – walka na pięści pomiędzy Dantèsem a Mondego – trąci hollywoodzkim banałem. Gdzie finezja? Gdzie sztylet słowa?

A co z ojcem Edmunda? W powieści – ubogi, samotny, tragiczny. Stary Ludwik Dantès to nie tylko postać, to symbol – ojcostwa pozbawionego władzy, miłości bez możliwości działania. Nie stać go na adwokata, na podróż, na sprzeciw wobec niesprawiedliwości. Nie może kupić wolności syna, nie może przywołać świadków – może tylko czekać, aż Edmund wróci… albo nie wróci nigdy. I w tym czekaniu umiera – z żalu, z głodu, z osamotnienia. U Dumasa to właśnie jego śmierć staje się jednym z gwoździ wbitych w trumnę litości Edmunda. Zemsta rośnie nie tylko z gniewu, ale z bólu utraty.

Tymczasem w filmie z 2024 roku Ludwik Dantès zostaje przedstawiony niemal jak burżuj – bogaty, zadbany, otoczony domem, służbą i majątkiem. I tu pojawia się zgrzyt większy niż cała Partytura Mondego. Gdyby rzeczywiście był tak majętny, jak sugeruje adaptacja, czy naprawdę nie byłby w stanie ocalić syna? Czy nie miałby wpływowych przyjaciół, dawnych kontrahentów, ludzi gotowych zainterweniować? Gdzie są naciski, gdzie protesty, gdzie jakakolwiek reakcja świata, który przecież przyjmuje i wypluwa swoich dzieci wedle reguł wpływu i pieniędzy? Ten filmowy Ludwik Dantès nie pasuje do opowieści o niesprawiedliwości – bo jego obecność niweczy jej sens.

Autorzy filmu mogą próbować tłumaczyć się wizją pokłosia rewolucji francuskiej – może chcieli ukazać społeczeństwo, w którym i bogaci nie mają wpływu na bezduszny aparat państwowy. Ale to teoria naciągana jak zły peruk. Bo jednocześnie ci sami twórcy zbudowali świat, w którym reszta postaci działa zgodnie z zupełnie inną logiką – wpływy, koneksje, stanowiska grają kluczową rolę. W takim świecie bogaty ojciec powinien móc coś zdziałać. Skoro nie zadziałał – to znaczy, że ta wersja historii nie trzyma się ani sensu, ani tonu.

U Dumasa bieda ojca Dantèsa była świadectwem epoki, dramatem klasy, a jednocześnie motywem, który pogłębiał cierpienie głównego bohatera. Bez tego cierpienia – bez tego, że Edmund nie miał do czego wrócić – nie byłoby ani hrabiego Monte Christo, ani jego zimnej, wyrafinowanej zemsty. Byłby tylko zawiedziony młodzieniec z planem zemsty i sporym kontem bankowym. Czy to wystarczy na tragedię? W tej ekranizacji chyba tak. Ale dla Dumasa – nigdy.

Gdyby Dumas zasiadł do seansu tej adaptacji, zapewne zsunąłby kapelusz na oczy, westchnął i zapytał: „Czy naprawdę uważacie, że to właśnie miałem na myśli?”
Bo prawdziwy Monte Christo to nie tylko zamki, klucze i zemsta. To opowieść o tym, jak człowiek staje się cieniem i na nowo odzyskuje światło. Bez tego – pozostaje tylko kostium bez duszy. I ślad po geniuszu, który – niestety – nie został zaproszony na plan.

Na koniec warto przypomnieć, że historia Edmunda Dantèsa, choć literacka, nie powstała z próżni. Istniał bowiem młody marynarz, Pierre Picaud, którego fałszywie oskarżono o bonapartyzm. Trafił – jak Dantès – do twierdzy If, ale w odróżnieniu od bohatera Dumasa, nigdy z niej nie wyszedł. To właśnie ta niesprawiedliwość stała się zaczynem powieści. Dumas nie opowiedział tylko bajki o zemście – opowiedział możliwą wersję losu człowieka, któremu prawdziwe życie nie dało szansy.

I może właśnie dlatego warto tej historii nie przerabiać na łatwe zakończenia. Bo czasem prawda bywa bardziej niepokojąca niż fikcja – i właśnie to czyni ją wieczną.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena