Ostatnie dwa miesiące były czasem podejmowania trudnych decyzji. Mało kto potrafił spokojnie obserwować to, co dzieje się na rynku finansowym. Niestety, wiele decyzji Polaków, które miały ich uchronić przed stratami, a nawet przynieść szybkie zyski, okazało się strzałem kulą w płot.

Data dodania: 2008-11-05

Wyświetleń: 2487

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Ostatnie dwa miesiące były czasem podejmowania trudnych decyzji. Mało kto potrafił spokojnie obserwować to, co dzieje się na rynku finansowym. Niestety, wiele decyzji Polaków, które miały ich uchronić przed stratami, a nawet przynieść szybkie zyski, okazało się strzałem kulą w płot.

Decyzja pierwsza: ratowanie gotówki

Wielu z nas nie dało się przekonać, że polskie banki są w znacz-nie lepszej sytuacji niż brytyjskie czy amerykańskie. Woleliśmy dmuchać na zimne. Tak się składa, że Bankowy Fundusz Gwa-rancyjny nie chroni - jak na razie - kwot wyższych niż równowar-tość 22,5 tys. euro (wkrótce będzie to 50 tys. euro). Osoby z oszczędnościami rzędu kilkuset tysięcy złotych często więc zrywały lokaty przed terminem, tracąc odsetki, po to tylko, by bez-piecznie podzielić depozyty między kilka banków, aby każdyz nich objęła gwarancja. Znam ludzi, którzy w 2001 r., uciekając przed tzw. podatkiem Belki, pozakładały kilkudziesięcioletnie (sic!) lokaty, zapewniające całkiem atrakcyjne i wolne od podatku odsetki co miesiąc albo co kwartał. Teraz je zrywają w imię bezpiecznej dywersyfikacji. Czy ryzyko upadku jakiegokolwiek banku w Polsce jest na tyle wysokie, by zrywać lokaty i narażać się na straty? Absolutnie nie.

Decyzja druga: powrót do dolara

Polacy zawsze mieli sentyment do dolara. Lekko licząc, wciąż trzymamy w „zielonych” ekwiwalent kilkunastu miliardów zło-tych. Przy tym często są one w posiadaniu starszych osób, stano-wiąc w wielu wypadkach zasadniczą część ich oszczędności. Ostatnie kilka lat to stała jazda w dół – każdy posiadacz dolarów zastanawiał się, jak nisko może upaść amerykańska waluta. Naj-bardziej wytrzymali osiągnęli „próg bólu” przy 2 zł za dolara. Wtedy decydowali się na sprzedaż, mimo że często kupowali do-lary jeszcze po 4 zł. Już mieli stratę rzędu 50 proc. Tymczasem w ciągu ostatnich kilku tygodni dolar podrożał do 3 zł. I w kantorach nagle zabrakło „zielonych”. Wygląda na to, że ledwo co sprzedane z dużą stratą dolary wracają do portfeli po wyższej cenie, czyli jeszcze bardziej pogłębiają straty wielu osób. Gdy dolar po paru dnia zaczął znów spadać – do 2,85 zł – straty się skumulowały.

Decyzja trzecia: z franków na złote

Kursy walut ekscytują także kredytobiorców. Wzrost notowań franka szwajcarskiego winduje w górę raty setek tysięcy kredy-tów hipotecznych, zaciągniętych w tej walucie. Niestety, niewielu kredytobiorców jest w stanie ocenić, czy słusznie zrobili pożyczając rok czy dwa lata temu franki zamiast złotówek. Stosują uproszczoną analizę: „moja rata wzrosła o 200 zł”, „moje zadłużenie do spłaty (przeliczone po aktualnym kursie franka) wzrosło o 20-30 proc.”. Nikt nie chce pamiętać, ile zaoszczędził przez poprzednie lata dzięki temu, że wziął kredyt we frankach. Tymczasem na kredyt we frankach należy patrzeć jako na alternatywę dla kredytu w złotych i z tej perspektywy oceniać jego opłacalność. Kluczową sprawą jest wartość łącznych oszczędności, które osiągnęliśmy spłacając niższe raty we frankach. Najbardziej sensowne byłoby inwestowanie tej różnicy co miesiąc tak, by kumulować coś w rodzaju „poduszki powietrznej” na wypadek wzrostu notowań franka. Nawet jeśli w tym czy w kilku kolejnych miesiącach rata kredytu we frankach będzie zbliżona do raty identycznego kredytu w złotówkach, to nie oznacza, że walutowy kredyt przestał się opłacać. Nie należy biec do banku i zlecać jego przewalutowania na złotówki. W obecnej sytuacji, kiedy nasza waluta znacznie straciła na wartości, takie posunięcie byłoby realizacją wysokich strat – zamrażamy nasze zadłużenie na relatywnie wysokim poziomie i zaczynamy spłacać wyżej oprocentowane raty w złotówkach.

Decyzja czwarta: łapanie dołka

W wypadku inwestorów giełdowych ostatnie kilka miesięcy obfi-towało w wydarzenia przypominające próbę chwytania spadają-cego noża. Powszechnie oczekiwano, że indeks giełdowy WIG 20 obroni newralgiczny poziom 2000 punktów. Nie obronił. Spadał dalej, osiągając niewyobrażalne jeszcze kilka miesięcy wcześniej 1470 punktów. Osoby, które chcąc się wreszcie „odkuć” wrzuciły na giełdę czy do funduszy akcji znaczne kwoty, musiały nadal liczyć straty. Strategią często spotykaną przez inwestorów, którzy już sporo stracili, jest podejmowanie dodatkowego ryzyka – po to, by szybko odzyskać początkowy kapitał. Ale ostatnie miesiące nie były najlepszym momentem na takie posunięcia. Dość powiedzieć, że jeszcze w czerwcu 2007 r. największe banki inwestycyjne gremialnie rekomendowały kupno spółek rosyjskich – dzisiaj notowanych często po 10 czy 20 proc. ówczesnej wartości. W takiej sytuacji stawianie dużych pieniędzy na realizację tego czy innego scenariusza w wykonaniu przeciętnego Kowalskiego jest niczym innym jak hazardem.

Decyzja piąta: ewakuacja przed czasem

Od kilku lat wszelkiego typu pośrednicy zachęcają do zakupu funduszy inwestycyjnych opakowanych w ubezpieczenia. Oferty te dostępne są w wariantach ze składką jednorazową (np. 10 tys. zł) albo regularną (przynajmniej 200 zł miesięcznie). Firmy ubezpieczeniowe, które tworzą te rozwiązania, muszą z góry płacić agentom za ich sprzedaż. Zależy im więc na tym, by klient wytrwał w takim programie inwestycyjnym jak najdłużej. Skłaniają go do tego za pomocą wysokich opłat za wycofanie pieniędzy w początkowych kilku czy nawet kilkunastu latach oszczędzania. Niestety, wielu inwestorów weszło do tych programów w czasach, gdy wszystko rosło – innego scenariusza nie brali pod uwagę, najczęściej nie przygotowywał ich też na to pośrednik, który sprzedał taki produkt. Ze zwykłego funduszu akcji można się wycofać bez większych problemów – oczywiście inkasując ewentualną stratę. Fundusze opakowane w polisę nie są już tak elastycznym rozwiązaniem. W wypadku wpłat jednorazowych, prowizje za wypłatę przed czasem sięgają 7 proc. składki. Jest to nawet ponad 90 proc. w pierwszym roku (w kolejnych la-tach coraz mniej). Wypłata na takich warunkach to jak wysiadka z kolei transsyberyjskiej po godzinie jazdy. Oczywiście po zakupie drogiego biletu.

Cierpliwości!

Oczywiście nie wszystkie finansowe posunięcia dokonywane w czasach kryzysu kończą się stratami. Istnieje jednak duże ryzyko, że światełko w tunelu okaże się reflektorem nadjeżdżającej lokomotywy. Doświadczenia amerykańskie pokazują, że w długim okresie giełda przynosi około 8 proc. zysku rocznie. Inwestorzy jednak nie mają cierpliwości – starają się łapać „górki” i „dołki”, przenoszą środki z funduszy akcji do pieniężnych lub obligacyj-nych i na odwrót. Szacuje się, że zyski nie przekraczają wówczas 3-4 proc. w skali roku. Sprawdza się zatem powiedzenie, że giełda (a może szerzej: rynek finansowy) to miejsce, gdzie pieniądze płyną od aktywnych do cierpliwych. A zatem: cierpliwości!

Tekst ukazał się w tygodniku Wprost 3 listopada 2008
Licencja: Creative Commons
0 Ocena