Wokalista definitywnie skończył z używkami i alkoholem, biegał i był w świetnej formie fizycznej. Jednak to wszystko były pozory. W jego głowie rozgrywał się dramat, a rozstanie z żoną tylko przyspieszyło koniec.
Na Flincie dziennikarze stawiali krzyżyk raczej w latach 90., gdy ten był dla części społeczeństwa ucieleśnieniem zła. Wytatuowany, z kolczykami w nosie oraz dwoma kolorowymi irokezami na głowie muzyk był twarzą jednego z najbardziej agresywnych angielskich zespołów techno.
Zespół The Prodigy największy sukces w karierze odniósł w 1997 dzięki mrocznej płycie „The Fat of the Land”, która stała się bestsellerem na całym świecie, także w Stanach Zjednoczonych, gdzie zespół nie jest zbyt popularny. Później grupa trochę się uspokoiła. Jej kolejne nagrania trzymały poziom, ale brakowało nowych ciekawych pomysłów i energii. Bohaterowie się zestarzeli. Po prostu.
Najnowszego krążka Brytyjczyków na pewno dobrze się słucha. „Need Some1”, „Light Up the Sky”, „Timebomb Zone” czy „We Live Forever” to dobre, oparte na świetnych samplach kawałki, które przenoszą niczym wehikuł czasu w sam środek lat 90. Te szybkie utwory brzmią wręcz jak odnalezione po latach nagrania.
„No Tourists” to taki odgrzewany kotlet, ale bardzo przyjemny. Nie jest to album tak agresywny i kontrowersyjny jak dzieła z lat 90., ale w nostalgiczny i przebojowy sposób przypomina czym kiedyś był ten zespół. „NME” dał pięć gwiazdek. Można było odnieść wrażenie, że The Prodigy rozpoczęli drugą młodość. Tymczasem było to pożegnanie. Może nie zespołu, którym kieruje Liam Howlett, ale Keitha Flinta.