Pić można, a nawet trzeba, bo wódka, zupełnie ponadprogramowo, oczyszcza z toksyn duszę - zdają się przekonywać bohaterowie kameralnego spektaklu wyłowionego z opowiadań Czechowa, a następnie postawionego do pionu przez Piotra Siekluckiego (reżysera, aktora i Ojca Dyrektora szumnej instytucji na Gazowej 21) oraz dwójkę towarzyszących mu na scenie, przekonujących do najgłębszej, utaplanej w morzu codzienności, człowieczej struny, aktorów (Dominik Nowak, Anita Wirzinkiewicz).
Ta - wcale nie święta - trójca przez ponad godzinę przemawia do nas z perspektywy butelki, która wyznacza środek mikrokosmosu, w jakim toczy się akcja przedstawienia, od kilku lat szturmem podbijającego widownię teatralnych sal i salek. I to wcale nie dzięki zastosowanemu trikowi mającemu na celu szybką integrację aktorów z publicznością. Wódka, spiritus movens całego przedstawienia, daleko wykracza poza swoje sceniczne, „uświęcone” znaczenie, śmiało bisurmaniąc przybyłych gości, którzy w 99,9 procentach nie pozostają obojętni na ten szeroki gest ze strony twórców spektaklu.
Owe krążące między rzędami procenty mają głęboko symboliczne, wymowne znaczenie, choć z pozoru są li tylko dodatkiem do sztuki. Oczywiście gratis.
Przy ich pomocy zaciera się granica między sceną a widownią. Między ja a ty. Wreszcie – między ja a Ja. Jakże pozytywnym skutkiem ubocznym tego rozluźnienia gorsetów i nastrojów jest niekontrolowane wnikanie w rzeczywistość sceniczną?! Stajemy się kimś „stamtąd” - gośćmi Grigi.
W tym „partnerskim” układzie trwamy w znieczulającej iluzji, która okazuje się dla bohaterów idealną okazją, aby 'poważnie porozmawiać o życiu', a poprzez suto zakrapiane zwierzenia nadać mu głębszy ton i sensowny wymiar. Ułaskawić skrywane, często niecenzuralne marzenia, rozliczyć się z zadziorów przeszłości, wziąć odwet na niespełnionych pragnieniach, obróconych przez czas w pył, spod którego ledwo widać zarosłą kurzem duszę. Tak dawno zapomniana, tak dawno nie sprzątana, a jednak gorejąca gdzieś pod grubą warstwą rozczarowań. I dobitnej codzienności, której granice wyznaczają cztery ściany wrosłej korzeniami w XIX-wieczną carską Rosję chaty. W niej, w trakcie jednego, imieninowego (a więc „odświętnego”) wieczoru, w którym wszystko dozwolone, krzyżują się ze sobą trzy tory ludzkich losów. Z tego „wybuchowego” połączenia wydestylowane zostają najczystsze prawdy, a ich opary bez reszty wpływają na publiczność. Jest i śmiesznie, i rzewnie. Do tańca, i do różańca, czyli tak jak lubimy najbardziej.
Sieklucki, niczym wytrawny reżyser-myśliwy, tropiący wszelkie absurdy rzeczywistości i każde drgnienie w słowiańskiej duszy, trafił w samo sedno. Wyłuskał z Czechowa „złoty środek”, pigułkę, zażywaną w ciemno, popijaną...wódką?. Z tego też względu Czechow jawi nam się momentami nieco rozmyty (mimo trzymających go w karbach dekoracji), ale to wielki plus spektaklu rozszerzającego się do pewnego universum, które na swych scenicznych barkach utrzymują:
Dominik Nowak (Griga): w roli schłopiałego – zaryzykujmy stwierdzenie – intelektualisty (wszak studia ukończył) wzrusza swoją nieokrzesaną fizjognomią i kędzierzawymi pragnieniami pęczniejącymi w kontakcie z „czystą, wyborową”, jedyną towarzyszką życia, na widok której w jego oczach powraca młodzieńczy blask zmatowiony pasmem rozczarowań.
W gronie przyjaciół próbę spowiedzi podejmuje Sonia (Anita Wirzinkiewicz), niespełniona aktorka, cynicznie rozliczająca się ze swoją przeszłością, aczkolwiek – z racji okoliczności życiowych – mocno zdystansowana do tego, w co niegdyś wierzyła. A miała wiarę, którą mogłaby obdzielić całą widownię?! I jeszcze by zostało dla potrzebujących…
Tymczasem…kiedyś było kiedyś. Dziś jest dziś.
Piotr Sieklucki – Pietia – mimo uniformu carskiego urzędnika prowadzi dość chaotyczne życie wewnętrzne, które odciska na nim swe piętno w ostatniej scenie utworu.
Wnioski i „mądrości” wypływające na wierzch szklanic i kieliszków, z których coraz śmielej popijają imieninowi goście sprawiają, że akcja przebiega w sposób nieprzewidywalny i wciągający – dno butelki zdaje się być szkłem powiększającym nieuświadomione tęsknoty i mikroskopijne kropelki odczuć zraszających czoła bohaterów z krwi i kości, których wewnętrzne hamulce puszczają przy okazji święta Grigi.
Dzięki wódce mogą być kimś, mają sobie coś ważnego do powiedzenia, odtajnienia.
Oto nagle okazuje się, że przegrana życiowa, której są świadomi jest do „przełknięcia”, pod warunkiem, że procesowi temu towarzyszy nie tylko alkohol, łagodzący skutki wpijającej się w umysł – niczym zbyt ciasna koszula w ciało – rzeczywistości, ale przede wszystkim gotowość drugiego człowieka do bycia obok.
Nie tak wyobrażali sobie życie, chcieli coś udowodnić światu, zakomunikować własną obecność w mniejszym bądź większym stopniu. Tymczasem wszelkie plany się rozmyły, a im samym przyszło wegetować w rozwalających się ramach obrazu bez tła. Zapadła prowincja. Żadnych perspektyw. Żadnego punktu odniesienia. I tylko posegregowane, poupychane po najgłębszych kątach marzenia.
I tylko wódka.
Złudna pocieszycielka spragnionych.
Odmieniania w spektaklu przez wszystkie przypadki jest jego główną, autentyczną bohaterką. To ona pozwala nam przejrzeć się w tęsknych oczach Soni wylewającej z siebie część duszy zadedykowaną sztuce i miłości, to ona pozwala Pieti złapać (chwilowo) pion moralny po śmierci żony, śmierci, która – wydawało się będzie jego własnym gwoździem do trumny. Jednak alkohol raz jeszcze uporządkował świat. Dźwięk korka strzelającego w sufit w finalnej scenie to salwa oznaczająca powrót do żywych. Czyli do normy.
Zapadli w sen na jawie Griga, Pietia i Sonia jeszcze nie raz golną sobie kielicha, bo „wódka jest od tego, żeby ją pić”. Wszystko inne już dawno przestało mieć znaczenie. Co prawda stać ich jeszcze na namiastkę szału, próbę seksu, czy nawet samodzielnego myślenia (tak, tak, to iście zakrawa na szaleństwo? ), ale to jedynie margines ich egzystencji, w której chyba nic się nie zmieni, bo dobrze jest tak, jak jest. Bo jest jeszcze ktoś. Bo nie są sami. Bo mają siebie nawzajem.
I mają też wódkę.
A nawet z trudem zdobytego szampana...
Serdecznie zapraszamy do Teatru Nowego. Stąd nikt nie wychodzi obojętny.
Agnieszka Hiller