Niezależnie od narodowości i koloru skóry najnowsza generacja inwestorów w tym oto roku namacalnie poznała na swojej skórze znaczenie słowa bessa. Wobec powagi załamania gospodarczego termin ten i tak należy uznać za eufemizm. A jeszcze kilkanaście miesięcy temu próbowano udawać, że jest tak pięknie i beztrosko.

Data dodania: 2009-01-06

Wyświetleń: 1841

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Niezależnie od narodowości i koloru skóry najnowsza generacja inwestorów w tym oto roku namacalnie poznała na swojej skórze znaczenie słowa bessa. Wobec powagi załamania gospodarczego termin ten i tak należy uznać za eufemizm. A jeszcze kilkanaście miesięcy temu próbowano udawać, że jest tak pięknie i beztrosko. Tymczasem wedle prawidła „więcej pijesz - mocniejszego masz kaca” przeciąganie znieczulicy na nadciągającą recesję nie tylko odroczyło wyrok, ale znacznie zwiększyło jego wymiar.

Najgrubsze od całych dekad giełdowe minusy w skali roku zniweczyły dorobek prawie pięciu lat hossy. Bezlitośnie obnażono naiwność kilku haseł inwestycyjnych i wizji gospodarczych, lansowanych na wyznaczniki lepszej jakości mającej generować wieczny strumień bogactwa. W gruzach legły kolejno: carry trade, „decoupling”, miraż krajów BRIC czy Next-11. Płonnymi się okazały zapewnienia, jakoby kryzys śmieciowych kredytów subprime miał pozostać lokalnym problemem bez wpływu na realną gospodarkę. Na zasadzie znanego w teorii chaosu deterministycznego „efektu motyla” przebita w USA bańka kredytowo-nieruchomościowa rozesłała swą negatywną energię za ocean i wprowadziła ceny mieszkań w licznych krajach Europy na równię pochyłą.

Rzutem na taśmę zdołano jeszcze rozdmuchać megabąbel na metalach przemysłowych oraz surowcach energetycznych i rolnych, który także pękł z głośnym hukiem. Było to już agonalne tchnienie dzikiej spekulacji, podzwonne hossy na wszelkich klasach aktywów pompowanych za pożyczone, powtórzmy: pożyczone pieniądze (czytaj: do zwrotu kiedyś). Rynki kredytowe weszły w fazę zlodowacenia w pełni adekwatnego do wcześniejszego niezdrowego przegrzania. Paraliż wzajemnego zaufania doprowadził do strukturalnej, jakościowej zmiany w dynamice całych gospodarek. Dumne, prężne banki inwestycyjne stanęły nad czeluścią niebytu, w którą liczne z nich powinny były wpaść. Ale wpadli weń bardzo nieliczni, a to dzięki socjalistycznemu rozmywaniu odpowiedzialności tak niewielu nietykalnych (bankierów) za pomocą setek miliardów wszelakiej waluty, ostatecznie wyłożonej przez nas wszystkich.

Kolokwialnie rzecz ujmując, wszędzie pękły rozpalone do czerwoności lewary. Rok 2008 metaforycznie można nazwać rokiem pożaru w fabryce fajerwerków ze wszystkimi tego tragicznymi konsekwencjami. Przez cały styczeń 2009 będziemy epatowani dramatycznymi podsumowaniami i statystykami z mijającego roku na giełdach. Dlatego tutaj pozwólmy sobie na abstrahowanie od nieprzebranych zestawień i liczb, za to spróbujmy (subiektywnie) wskazać najbardziej spektakularne wydarzenia finansowe AD 2008 (ze świadomością, że poniższa lista nie wyczerpuje tematu) oraz pokusić się o kilka prognoz natury jakościowej na nowy rok. Wiele z omawianych wydarzeń pozostaje we wzajemnych relacjach przyczynowo-skutkowych.

1. Czerwony październik i deszcz pieniędzy rządowych

Giełdowe powiedzenie: „jaki styczeń, taki cały rok” tym razem sprawdziło się idealnie. Po defekcie stycznia przez kolejne pół roku z okładem zdołano na indeksach giełdowych wygenerować nędzne korekcyjne fale (a raczej ząbki), po których nadchodziły kolejne zniżki. Prawdziwy wodospad nadszedł z przytupem na początku jesieni, gdy upadający Lehmann Brothers uświadomił wszem i wobec, że jednak w systemie jest poważny problem lub używając języka komputerowego, krytyczny wyjątek. Pośród tąpnięć rzędu 8-10 proc. w skali dnia na czołówki serwisów poczęły wypełzać słowa dotąd zakazane: krach, kryzys, recesja. Dość przypomnieć, że wskaźnik Dow Jones Industrial Average od końcówki września do dołka z połowy listopada zapadł się o 4000 punktów, a nasz zacny WIG20 w ciągu 18 październikowych sesji zjechał o 1000 pkt, czyli o 40 proc. Rynki wschodzące stały się rynkami schodzącymi, gdyż to one zawsze płacą największą cenę za zbiorowy powrót świadomości ryzyka.

Straty z kryzysu subprime sięgają już biliona dolarów, przy czym wobec faktu że kryzys się rozlał na inne sfery trudno o kategoryzację źródeł tych strat. Plan Paulsona i pompowanie pieniędzy w wysychające rynki ma zastopować staczanie się gospodarki amerykańskiej w przepaść. Skoordynowane akcje pomocowe mnożą się również w Europie Zachodniej, a za słowem bail-out stoi de facto upaństwowienie licznych instytucji wraz z rozmywaniem odpowiedzialności głównych aktorów poprzednich wypaczeń. Trudno nawet zliczyć, na jaką łączną kwotę opiewają obietnice wyborcze Barracka Obamy.

Co najgorsze, stopy dolarowe kilkoma szybkimi ruchami ścięto do zera, a więc nie wyciągnięto wniosków z błędów ery Greenspana. Nadal uważa się, że dodruk pieniędzy stanowi remedium na każde dolegliwości, w rzeczywistości natomiast zamyka się koło coraz bardziej niszczycielskiej machiny cyklicznych boomów i załamań. Stanowi to pożywkę dla powrotu napięć inflacyjnych i nowej fali megaspekulacji zrodzonej przez tani pieniądz. I przypuszczalnie będzie to już absolutnie ostatni taki boom za czasów kapitalizmu w obecnym kształcie, po czym po kilkuletnim okresie indukowanej prosperity nastąpi krach jeszcze większy i ostateczny.

2. Ropna gorączka

Pośród gwałtownie hamującej globalnej gospodarki odpowiednie grupy interesów podjęły duży wysiłek w kierunku zasiewu propagandy o topniejących w oczach zasobach ropy. Temat został podchwycony na kilku odmiennych frontach: od spekulacyjnych przedsięwzięć tytułujących się mylnie funduszami hedgingowymi (odsyłam do definicji słowa hedging), przez siejący nagonkę kartel OPEC, a skończywszy na Rosji tęskniącej za swoją imperialną potęgą. Najbardziej skrajną prognozą ceny ropy, jaką zdołałem wychwycić było 400 dolarów za baryłkę (szef OPEC, Algierczyk Chekib Khelil pod koniec czerwca 2008). Rosyjscy możnowładcy bez zażenowania sypali z kapelusza wycenami 200-250 dol. U szczytu ropnej bańki szacowano, że na giełdach towarowych otwarte kontrakty terminowe w rękach spekulantów opiewały na ponad miliard baryłek. Oceniano też, że spekulacyjny narzut cenowy mógł sięgać wtedy nawet 50 dolarów na baryłce.

Jesienna, najbardziej jak dotąd dramatyczna odsłona kryzysu przyspieszyła falę spadkową wskutek panicznego ucinania długich pozycji. Z opóźnieniem uświadomiono sobie, że globalna recesja przełoży się na drastyczny spadek popytu na ropę. Zdecydowane cięcia wydobycia przez kartel OPEC są dostosowaniem wolumenu do słabnącego zapotrzebowania. Niedawno cena baryłki wyznaczyła lokalne minimum w okolicy 35 dolarów, co daje spadek od szczytu o 75 proc. Jednakże nowa odsłona intifady na Bliskim Wschodzie oraz jakiekolwiek dalsze zaostrzanie retoryki ze strony Rosji władne są wywołać gwałtowne zwyżki ceny czarnego złota, choć nie w skali widzianej do połowy 2008 r. Warto także obserwować na ile mocno ukonstytuuje się kartel gazowy, co oprócz dużej zmienności cen gazu może wywoływać dalsze napięcia geopolityczne.

3.Rzeź deweloperów

Indeks WIG-Deweloperzy od chwili powołania go do życia w połowie czerwca 2007 doznaje jednej bardzo stałej tendencji: ciągle spada. Jak dotąd o 75 proc., choć należy mieć na uwadze dominację w nim dwóch zaledwie spółek (GTC i Echo odpowiadają za 70 proc. indeksu). Swoim zachowaniem od samych narodzin niewygodnie kontrastował z szampańskimi nastrojami przedstawicieli branży, bo przecież „mieszkania mogą wyłącznie drożeć”.

Spadki cen na rynku wtórnym trwające już niemal 2 lata musiały się przełożyć na przeceny nowych lokali. Jak na razie skromne, ale ta skromność nie wytrzyma presji czasu i rachunku ekonomicznego. Kompletny zastój sprzedaży to czytelny sygnał, że należy odważnie zejść z cenami, no chyba, że chce się popadać w coraz większe koszty i grawitować ku upadłości lub w najlepszym razie zostać przejętym na fali nieuchronnej konsolidacji. Pomimo zastopowania nowych projektów zapasy czekających na nabywców lokali są bardzo duże i upłynie kilka lat zanim korek ten zostanie rozładowany. Szczątkowy popyt skierował się ku rynkowi wtórnemu, gdzie spadki dochodzą do 15-20 proc. w skali roku. Ciężko o precyzyjne statystyki, gdyż liczne opracowania bazują na cenach ofertowych, które są zazwyczaj pobożnymi życzeniami niedoszłych sprzedawców.

Wzrost podaży towaru musi wywołać spadek cen i to niezależnie czy mówimy o wołowinie, ciecierzycy, usługach notarialnych czy mieszkaniach. W br. oddanych zostało do użytku około 150 tys. nowych lokali, co oznacza wzrost o 35 tys. względem 2007 r., natomiast w 2006 oddano 95 tys. Kredytowe zlodowacenie dodatkowo powiększa nierównowagę popytu i podaży. Czyli drożej jeszcze przez długi czas nie będzie nawet gdyby RPP obniżyła główną stopę złotową do 4 proc. Natomiast taniej jak najbardziej być może i to nawet o 15-20 proc. w przypadku rynku pierwotnego (w miejsce długotrwałego quasi-oligopolu powinniśmy wreszcie doczekać się prawdziwej konkurencji cenowej).

Znakami mizernych realiów branży i nie mniej ciemnych zapatrywań na przyszłość stały się kolejno: przeceny akcji deweloperów nieraz o 90 proc. (subindeks WIG-Deweloperzy spadł od swojego debiutu sprzed półtora roku o ponad 80 proc.); mocne korekty naiwnych prognoz finansowych; wreszcie, pojawiające się publiczne wypowiedzi szefów spółek, że faktycznie nie jest dobrze (lepiej zaniechać medialnej gry późno niż wcale). Należy także wspomnieć o projekcie Sky Tower we Wrocławiu, w którym najpierw zmniejszono liczbę lokali (życzono sobie za metr kwadratowy od kilkunastu do ponad 20 tysięcy zł), a który następnie zawieszono (budowla nadal nie wyszła z poziomu gleby). Paradoksalnie, jak w każdej branży, jest to dobry czas na rozpoczęcie procesu konsolidacji w branży. Zadanie należy powierzyć jedynie wybitnie odważnym i pewnym siebie. Jeśli takowi się znajdą, to nie należy wykluczyć pokaźnych zarobków z niektórych akcji spółek deweloperskich.

4. Walutowe turbulencje

Gonitwa tanio lub wręcz frywolnie pożyczonego pieniądza za wyższą stopą zwrotu w innej walucie na obcym rynku dobiegła końca. Już nikogo nie kusi, aby lewarować się w Japonii celem uzyskania kokosów np. z obligacji tureckich. Mgłą zapomnienia okrywane są poziomy ponad 100 jenów tudzież 2 zł za dolara amerykańskiego. Siła wielu walut rynków wschodzących wynikała w dużej mierze z nadużywania procederu carry trade.

W kryzysowych okolicznościach nadszedł czas delewarowania, czyli procesu odwrotnego, który przybrał kształt bezładnej ewakuacji z rynków. Dolar zdrożał względem złotego o ponad 50 proc. w ciągu 3 miesięcy, natomiast jen wobec dolara umocnił się do poziomów niewidzianych od lat 80. ubiegłego wieku (siła jena szczególnie mocno uderza w kondycję gospodarki japońskiej). Postępuje skokowa dewaluacja rubla, a ukraińska hrywna przeżywa dramat (dolar zdrożał w tej walucie dwukrotnie od lata). Kapitał z opóźnieniem ucieka do inwestycji bezpiecznych, a za synonim takowych nadal uchodzą amerykańskie papiery dłużne (pytanie: ile jeszcze można ujechać na historycznej, a dziś coraz bardziej dyskusyjnej reputacji?). Wyjątkowo źle się dzieje w Wielkiej Brytanii, co widać po funcie wycenianym już porównywalnie z euro.

System naczyń połączonych jest bardziej rozbudowany niż się wydawało nawet przedstawicielom rządu. Polska nie jest spokojną przystanią odporną na światową burzę, toteż i u nas podaż kredytów hipotecznych gwałtownie wyschła. Zwłaszcza tych walutowych. Kampania promocji kredytów mieszkaniowych denominowanych we frankach bujnie rozkwitła w chwili gdy kończyła się era napompowanej jak balon złotówki. Przy dzisiejszym kursie 2,75 świeżo upieczonym kredytobiorcom miesięczna rata skoczyła o dobre 150-200 zł.

Obecnie panuje negatywny sentyment wokół walut rynków wschodzących z wydatnym akcentem niechęci kierowanej ku Polsce. Dochodzą do tego niedawne kontrowersyjne zachowania niektórych instytucji finansowych. Swej sztucznej siły sprzed pół roku złotówka nie odzyska, a jej ewentualna dalsza słabość zależeć będzie najmocniej od dwóch czynników: skali recesji w Zachodniej Europie (od której nasza gospodarka jest dość silnie zależna) oraz głębokości redukcji stóp przez RPP. Tak duża skala niepewności czyni wybitnie trudnym planowanie finansowe wielu przedsiębiorstw handlujących z zagranicą.

5. "Toksyczne" opcje walutowe

Niezgłębioną tajemnicą pozostanie to, w jaki sposób setki polskich firm (również giełdowych) uległy zbiorowej hipnozie i dały się złapać w sidła opcji walutowych. „Nagle”, bo po 5 latach trendu umacniania się złotówki udzielił się powszechny pęd do zabezpieczania wpływów z eksportu przed dalszym jej umacnianiem. Katatonia ta zsynchronizowała się czasowo (przypadek?) z masowym nakłanianiem klientów detalicznych na hipoteczne kredyty we frankach po kursie około 2 zł.

Nie byłoby nic złego w samym zabezpieczaniu, czyli hedgingu. Ale eksplozja strat z tytułu wystawionych opcji każe pytać, w którym miejscu hedging został zastąpiony samobójczą spekulacją. W przypadku wielu firm wyparował dorobek kilku lat działalności, ba powstały wielkie zobowiązania. Bardzo prawdopodobne jest, że firmy zajęły niesymetryczne pozycje w opcjach. Jedną z takich złożonych strategii mogły być: nabycie długiej opcji put na kurs wymiany euro lub dolara do złotówki (czyli gra na dalsze umocnienie złotego) powiązane z wystawieniem opcji call ale po nieco wyższej cenie wykonania. Haczyk mógł tkwić w barierowym charakterze opcji call, które mogły się aktywować np. po osłabieniu złotego do 3,6 za euro z ceną wykonania 3,4 generując w sposób nagły duże zobowiązania. Ocenia się, że straty ogółem sięgną kilku miliardów złotych, przy czym światło dzienne ujrzy tylko część strat zanotowanych przez spółki akcyjne zobowiązane do publikacji raportów okresowych.

6. Islandia

Iceland czyli dosłownie kraj lodu. Zlodowacenie przybrało wybitnie ostrą formę w postaci - nie oszukujmy się - bankructwa państwa. Gejzery kredytów musiały się kiedyś wyczerpać. Przed początkiem końca aktywa islandzkiego sektora bankowego zbliżyły się do 10-krotności tamtejszego produktu krajowego. Banki począwszy od prywatyzacji sektora w 2000 r. dokonywały ekspansji na rynkach zagranicznych, przy czym w ostatnich latach mocno wzrósł odsetek finansowania zagranicznego. Wszystko zdawało się dobrze funkcjonować dopóki waluta tego 320-tysięcznego wyspiarskiego tygrysa nie zaczęła popadać w tarapaty. Kulminacja dramatu nastała wraz z jesiennym globalnym załamaniem, choć symptomy zagrożenia pojawiły się już wcześniej.

6 października 2008 r. premier Islandii w swej odezwie do narodu przestrzegł przed możliwością bankructwa państwa. Równocześnie podjęto akcję nacjonalizacji zagrożonych banków (Glitnir, Landsbanki, Kaupthing). Gwałtownie wzrosło napięcie w relacjach z Wielką Brytanią, której obywatele nie mogli wycofać depozytów z Landsbanki. Inflacja i stopy procentowe osiągnęły dwucyfrowe poziomy (odpowiednio 12 i 15,5 proc.), a w mediach pojawiły się nawet pogłoski o rosyjskim ratunku dla tonącej wyspy. Międzynarodowy Fundusz Walutowy wyasygnował 2,1 mld euro na stabilizację, choć ocenia się że potrzebne jest drugie tyle z nawiązką. Cały ten rozgardiasz spowodowany nadmiernym lewarowaniem wywołał protesty społeczne, a indeks giełdy w Reykjaviku OMX-15 spadł 14 października po wznowieniu handlu o 76 proc.

7. (Akcyjny) upadek Nowej Europy

Pamięta ktoś jeszcze wielki szum inwestycyjny wokół wspaniałych, perspektywicznych, mających dać ponadprzeciętne zyski rynków krajów tzw. Nowej Europy? Byłoby wspaniale, gdyby kampanię tę uruchomiono najpóźniej w 2005 r. W rzeczywistości manię tę medialnie sprowokowano w czerwcu 2007 r., a nastawione na prowizję ze sprzedaży jednostek funduszy gadające głowy z branży TFI wieściły świetlaną przyszłość tej klasy aktywów.

Wrodzona opozycja do zachowań stadnych sprowokowała mnie w listopadzie 2007 r. do opracowania materiału pt. „Spóźnieni poszukiwacze zysków”, w którym m. in. odsłaniałem gromadzące się czarne chmury nad opanowanymi przez bąble spekulacyjne rynkami Nowej Europy. Polakowi-szarakowi który dał się wciągnąć w tłumną nagonkę każdej zainwestowanej złotówki pozostało ledwie dwadzieścia kilka groszy. Utopijne wizje kokosowych zysków rozpierzchły się wskutek krachu, który niedoszłe zyski przekuł w straty sięgające - w zależności od giełdy - nawet 70 proc.

Dzieła zniszczenia dokonało załamanie kursów walut tych krajów względem dolara i euro (np. skok z 5 na 10 hrywien za dolara). Dotkliwie ucierpiały niedawne bałtyckie tygrysy: Łotwa i Estonia, których niedawne dwucyfrowe tempo rozwoju przerodziło się w recesję naznaczoną spadkiem PKB o 4-5 proc. Tutaj był nieco podobny mechanizm jak w Islandii, tzn. posiłkowano się zbyt łatwo dostępnym kredytem, pompując bańki na lokalnych rynkach nieruchomości i ogólnie przegrzewając gospodarki. Giełdy w Tallinie i Rydze spadły w ciągu roku o ok. 70 proc., podobny jest wymiar poakcesyjnej bessy w Rumunii i Bułgarii.

Nie lepiej jest na Ukrainie, której PKB wedle i tak ostrożnych prognoz skurczy się w 2009 r. o 5 proc. (mówi się też o spadku o 7 proc.) Załamanie w przemyśle stalowym oraz niepewna sytuacja polityczna stanowią tło dla inflacji przekraczającej 20 proc. Fatalnie sytuacja wygląda w uzależnionej od przemysłu surowcowego Rosji, która systematycznie dewaluuje rubla. Giełdy w Moskwie tąpnęły o blisko 80 proc. w ciągu pół roku, co się nie przypadkowo zbiegło z coraz ostrzejszą retoryką geopolityczną władz na Kremlu. Operacja w Gruzji okazała się bardzo kosztowna, gdyż w samym pierwszym tygodniu po ofensywie z Rosji odpłynęło przynajmniej 15 miliardów dolarów. Od tamtego czasu rezerwy walutowe topnieją w oczach: z 600 mld dol. jeszcze w sierpniu do ok. 450 mld obecnie. Mnożą się zatory płatnicze w przedsiębiorstwach, co rodzi ryzyko społecznej destabilizacji kraju. W przyszłym roku zagości deficyt budżetowy rzędu 70 mld dolarów. Kurczą się majątki rosyjskich oligarchów, którzy w każdym przypadku nieposłuszeństwa wobec władz mogą zostać wydziedziczeni. Nie widać specjalnie mocnych przesłanek, aby Nowa Europa stała się hitem inwestycyjnym w nadchodzącym roku, choć nie można wykluczyć silnych korekcyjnych odreagowań.

Podsumowanie podsumowania

W grudniu 2007 r. napisałem, że w obecnym, mijającym roku żadnych cudów na kształt drugiej Irlandii nie będzie i faktycznie nie było. Nie było ich także w skali globalnej, gdzie zwyciężyły zimne realia gospodarcze zaklęte w niskich odczytach kluczowych zmiennych makroekonomicznych. I to do nich giełdom przyszło się dostosować, bo przecież nie ogon macha psem. Kapitalizacja giełd uszczuplona w ciągu roku o 40, 50 czy więcej procent to niebagatelny, niszczycielski wyczyn, po którym w naturalny sposób oczekuje się odreagowania. Mijający rok można nazwać czasem prawdy, który ujawnił toksyczny wpływ na całe gospodarki piętrzących się przez długie lata patologii w sektorze finansowym. Każdy brak umiaru ostatecznie okazuje się zgubny, a ogromny wymiar strat jest zasługą przerośniętego rynku instrumentów pochodnych. Czy normalne jest, aby był on kilkadziesiąt razy większy niż realna gospodarka mierzona wytworzonym produktem?

W najbliższym roku cudów również nie będzie, no chyba że ziści się zapisany w budżecie 3,7-procentowy wzrost PKB. Na pocieszenie można dodać, iż będzie również dalszych bessowych fajerwerków w obserwowanej dotąd skali. Z drugiej strony, na pewno w oczy nie zajrzy nam nuda, gdyż każde większe szarpnięcie indeksów w górę będzie rodziło pytania o nadejście nowej hossy. W najbliższej zimowej perspektywie przyjdzie rynkom przełknąć fatalne dane z USA, na czele z nadal rosnącym bezrobociem oraz odczytem PKB za ostatni kwartał 2008. Co do tej ostatniej statystyki pytanie nie jest natury: czy spadnie ale: o ile spadnie - mówi się nawet o 6 proc. W takiej sytuacji nie powinna dziwić jeszcze jedna silna fala spadkowa, sprowadzająca indeks Dow Jones Industrial Average poniżej 7000 pkt. Na naszej giełdzie ujawniony zostanie rozmiar zniszczeń poczynionych przez chybioną spekulację opcjami walutowymi i niektóre spółki mogą tego nie przetrwać.

Jeśli październikowe dołki miałyby zostać poprawione, to stanie się to raczej w pierwszej połowie roku. W dłuższym horyzoncie jednak bardzo niskie stopy sprowokują kapitał do zainteresowania się akcjami kosztem obligacji. Zatem w dalszej części roku może istnieć pole do popisu dla tzw. smart money, czyli trafnych i długoterminowo zyskownych inwestycji wyprzedzających działania tłumu. Pośród ogółu rozstrzelonych prognoz wszelakiego rodzaju można być w miarę pewnym jednego wyniku: strumień danin dla państwa z tytułu podatku giełdowego w najbliższych latach dramatycznie wyschnie, co tym bardziej zrodzi pytania o zasadność tego obciążenia w kontekście kosztów jego egzekucji.
Licencja: Creative Commons
0 Ocena