W tym roku zakres festiwalu był jeszcze większy niż w zeszłym, zmieniła się też formuła pokazów w centrum festiwalowym (Opera Łódzka), gdzie królowały produkcje zagraniczne w ramach konkursu głównego oraz pokazów specjalnych. Konkurs filmów polskich został „wyprowadzony” całkowicie do położonego nieopodal Teatru Wielkiego Łódzkiego Domu Kultury. Z wypowiedzi organizatora imprezy – Marka Żydowicza – wynika, że było to po raz ostatni z uwagi na „zbyt niską jakość” dostępną w ŁDK. Natomiast dużym plusem był fakt, iż wstęp na pokazy w obu salach w ŁDK był bezpłatny.
Fot.: Teatr Wielki w Łodzi - na scenie m.in. Bogdan Zdrojewski i Jerzy Kropiwnicki, tłumaczy Michał Lonstar.
Tegoroczne bogactwo aktywności festiwalowych może naprawdę zrobić wrażenie, ale oczywiście nie da się we wszystkim uczestniczyć. W Teatrze Wielkim odbywały się pokazy związane z „tradycyjnymi" konkursami (główny, etiud studenckich, wideoklipów, Nokia Mobile Movie Competition), seminaria i konferencje prasowe, było też kilka pokazów specjalnych oraz wystawa sprzętu filmowego (Camerimage Market), gdzie prezentowali się m.in. tacy potentaci branży, jak ARRI, Panavision, Zeiss, Sony, Avid, Cinevation (jest to ponoć jedyna taka wystawa w Polsce). W ŁDKu oraz współpracujących z festiwalem kinach odbywały się pokazy w ramach konkursu filmów polskich i dokumentalnych ("Obraz Świata - Świat w Obrazach"), retrospektywy nagradzanych artystów (Pierre Lhomme, Andrzej Żuławski, Alan Parker), przeglądy (Filmów Rumuńskich, Portugalskich i Słowackich, a także najciekawszych animacji z kilku ostatnich edycji Międzynarodowego Festiwalu Animacji w Ottawie). Na festiwal przyjechali także... prawnicy, którzy w ramach panelu "X Muza a Temida" dyskutowali o problemach prawnych dotyczących przemysłu filmowego, rozwoju twórczości filmowej, a także samych filmowców. To nie wyczerpuje listy imprez towarzyszących, ale i tak widać chyba, że organizatorom należy się uznanie przynajmniej za pomysłowość i energię.
Fot.: Camerimage Market.
Najważniejsze w tym wszystkim są oczywiście filmy i w tym roku o Złotą Żabę w konkursie głównym rywalizowało 16 obrazów z różnych stron świata (tylko kontynent Australii nie był reprezentowany). Filmy prezentowane w Konkursie Głównym dobierane są nie tylko pod kątem wysokich walorów artystycznych (i nie tylko operatorskich), ale „muszą” również poruszać ważne tematy, stanowić interesującą wypowiedź kina o problemach naszej cywilizacji. Dlatego co roku próbuję znaleźć klucz, który by łączył większość filmów i przekazywał jakąś uniwersalną prawdę o świecie. Niestety, prawda ta jest bardzo smutna, banalna i oczywista: upadek cywilizacji. Wszystkie filmy łączy ze sobą przemoc w różnych formach, epokach i odmianach. Na pewno jest to duże uproszczenie, ale niestety w tym roku taka mi się nasunęła perspektywa interpretacji filmów konkursowych. Zresztą wyraźnie odczuwało się zmęczenie widowni nasyceniem oraz dosłownością scen przemocy i na pokazach specjalnych (np. „Ptasiek”, czy „Ostatni Mohikanin”) można było trochę od tego „odpocząć”. Odnoszę wrażenie, że kino za bardzo epatuje widza brutalnością pod pozorem pokazywania „prawdziwego życia”, a w rzeczywistości wygląda mi to bardziej na próbę prześcignięcia mass-mediów w szokowaniu (czyli zwracaniu uwagi) odbiorcy. Być może właśnie o to chodzi twórcom: żeby w ten sposób wybić ze spokoju i samozadowolenia „burżujów w wygodnych fotelach”, ale wydaje mi się, że „sztuka by nie ucierpiała”, gdyby przemoc na ekranie nie była aż tak dosłowna (czasami wręcz celebrowana).
Niewykluczone, że jury miało podobne odczucia jak ja, gdyż zwyciężył film "Slumdog Millionaire" (reż. Danny Boyle, zdjęcia Anthony Dod Mantle), który był na pewno najpogodniejszym filmem konkursowym na tym festiwalu i jednym z dwóch, gdzie można mówić o jakimś happy-endzie. Co prawda widziałem ten film wśród zdobywców jakiejś Żaby, ale zastanawiam się, co zadecydowało o złocie? Gdybym chciał być złośliwy, to bym napisał, że pewnie fakt, iż ten film absolutnie nie epatuje przemocą (chociaż jest jej tam sporo), ale pewnie chodzi o to, że jest on bardzo spójny i konsekwentny w środkach wyrazu. Na uwagę zasługują brawurowo (w konwencji dobrego teledysku) zrealizowane sekwencje ucieczek i pogoni wąskimi uliczkami Bombaju. I choć jest to opowieść jakby „między Hollywood, a Bollywood”, to jednak bardzo udana. Film pokazuje w zajmujący sposób autentyczną historię chłopaka (sieroty) ze slumsów w Bombaju, który wygrywa rekordową kwotę w indyjskiej edycji teleturnieju „Milionerzy”. Zanim jednak dane mu jest wygrać, zostaje posądzony o oszustwo i przesłuchiwany przez policję, co daje kanwę opowieści o jego życiu, a pośrednio o losie bombajskich sierot oraz zmianach w Indiach przez ostatnich kilkanaście lat.
Fot.*: Kadry z nagrodzonego Złotą Żabą "Slumdog Millionaire" (reż. Danny Boyle, zdjęcia Anthony Dod Mantle).
Równie interesujący, co kontrastowy (do wcześniej wspomnianego) był obraz, który zdobył Srebrną Żabę: „Miasto ślepców” (reż. Fernando Meirelles, zdj. Cesar Charlone) to dość ponura, symboliczno-metaforyczna relacja (na motywach powieści Jose Saramangi) z bliżej nieokreślonego współczesnego miasta, które zostaje ogarnięte nagłą epidemią „białej ślepoty”. Pomysł przynależący do gatunku science-fiction staje się narzędziem psychologiczno-filozoficznej analizy upadku człowieczeństwa pozbawionego wzroku. Jak niewiele potrzeba, żeby budowana przez wieki cywilizacja legła w gruzach (a właściwie w śmieciach i odchodach). Z drugiej strony pod koniec filmu widz zadaje sobie pytanie, czy dopiero po zniszczeniu zajętej sobą współczesnej cywilizacji możliwe jest odbudowanie prawdziwych więzi między ludźmi. Na pewno i w tym przypadku mamy do czynienia z dużą spójnością obrazu z przekazem filmu, ale osobiście chyba nie wyróżniłbym tego filmu spośród innych konkursowych. Być może trochę pomógł fakt, iż o tym filmie było głośno już wcześniej, a może po prostu doceniono bardzo oryginalną wypowiedź kina o współczesnej cywilizacji?
Trzecia nagroda – Brązowa Żaba – przyznana dla filmu "Der Baader Meinhof Komplex" (reż. Uli Edel, zdj. Rainer Klausmann) akcentuje z jednej strony podporządkowanie zdjęć opowiadanej historii, a z drugiej problematykę terroryzmu na przykładzie grupy Andreasa Baadera i Ulrike Meinhof działającej w latach 70. w Niemczech. Film w sposób rzetelny próbuje zgłębić powstanie i degenerację ruchu, którego idee były bardzo szczytne. Opowieść – choć pewnie nie dla każdego, bo trwa 2,5 godziny – była bardzo zajmująca i na pewno operator miał w tym swój znaczący udział, co jury raczyło docenić.
Ja nie miałem swojego faworyta, ale sądziłem, że w czołówce znajdzie się argentyński obraz „La Rabia” (reż. Albertina Capri, zdj. Sol Lopatin), „Księżna” (reż. Saul Dibb, zdj. Gyula Pados) lub „Changeling” (reż. Clint, Eastwood, zdj. Tom Stern). Prezentowany był też zdobywca “Europejskiego Oscara” (Europejska Nagroda Filmowa) – włoska "Gomorra" (reż. Mateo Garrone, zdj. Marco Onorato) pokazująca (na podstawie książki Roberto Saviano) działania włoskiej mafii. Niewątpliwie są to wszystko obrazy warte obejrzenia w kinie (w konkursie głównym nie ma kiepskich filmów), ale nie należą do gatunku kasowych. I za to właśnie ceniony jest ten festiwal – daje przegląd ważnych i wartościowych artystycznie produkcji filmowych.
Argentyńska „La Rabia” byłaby typowym przykładem latynoamerykańskiego naturalizmu, gdyby nie ekspresyjne „wstawki” animowane oraz gdyby nie był to film naprawdę dopracowany i dość odważny. Bardzo malownicze ujęcia z bezkresnych pamp są „wytrzymane” pomagając budować „podskórne” napięcie. Natura jest brutalna, ale to człowiek jest okrutny, zwłaszcza gdy natężenie emocji jest nie do zniesienia i nie ma żadnej ucieczki. A kiedy dzieci są wciągane w rozgrywki dorosłych niedojrzała wyobraźnia przynosi z jednej strony niepokojące obrazy (wizje-rysunki małej dziewczynki), a z drugiej tragiczne efekty nieznośnych napięć (chłopak rozwiązujący problemy z pomocą strzelby).
Fot.: Kadry z filmu „La Rabia” (reż. Albertina Capri, zdj. Sol Lopatin).
„Księżna” („The Duchess”) jest świetnie zrealizowanym i zagranym melodramatem opowiadającym historię Georgiany Cavendish, która – podobnie jak Lady Diana – została księżną (i podobnie jak ona w efekcie nieudanego małżeństwa). Lady Diana była potomkinią Georgiany (również z domu Spencer) i łączyła je uroda oraz fakt, iż uwielbiały je masy. 200 lat wcześniej, w zupełnie innych uwarunkowaniach losy księżnej Georgiany potoczyły się trochę podobnie, jak Diany. Warto się wybrać na ten film do kina, bo na małym ekranie straci wiele uroku.
Amerykanie lubują się w odtwarzaniu w najdrobniejszych detalach światów, które odeszły w przeszłość. USA nie ma zbyt długiej historii, więc może dlatego tak hołubi i utrwala zwłaszcza wiek XX. gdy rodziła się ich potęga? Doskonałym przykładem jest tutaj „Oszukana” („Changeling”) Clinta Eastwooda, która pod anturażem Ameryki lat 20. zeszłego wieku odnosi się do współczesności. Film przedstawia bazującą na faktach opowieść o samotnej matce, której zaginęło dziecko. Policja oddaje w świetle jupiterów zgubę matce, ale ta zaczyna twierdzić, że zwrócono jej cudze dziecko. Ściąga to na nią masę kłopotów i staje się w filmie pretekstem do krytyki poczynań cynicznej i skorumpowanej policji Los Angeles oraz wykorzystujących ją bezdusznych polityków. Jest to kolejna odsłona studium przemocy – przemocy zdegenerowanych elementów aparatu władzy względem obywateli. Pokazanie historii sprzed kilkudziesięciu lat każe widzowi się zastanowić, jak jest obecnie i niestety refleksje są raczej przygnębiające: mimo upływu 80. lat podobna sytuacja (przemoc aparatu władzy) mogłaby się powtórzyć także dzisiaj i to nie tylko w „trzecim świecie”, ale również w kraju cywilizacji zachodniej. Druga część refleksji po tym filmie (na temat tego, co w końcu pomogło głównej bohaterce) jest może bardziej optymistyczna, ale tę pozostawiam już każdemu do indywidualnego rozważenia. Warto zwrócić uwagę na kreację Angeliny Jolie w roli matki zaginionego chłopca, gdyż słyszałem po projekcji różne opinie. Moim zdaniem to bardzo udana rola i nie zdziwiłbym się, gdyby była nominowana do Oscara 2009.
Fot.: Clint Eastwood i Angelina Jolie na planie filmu "Changeling".
Podobnie jak Maryl Streep za kreację w filmie „Wątpliwość” („Doubt”, reż. John Patrick Stanley, zdj. Roger Deakins) – kolejnym „sentymentalnym” obrazie przywołującym w dopracowanych szczegółach Amerykę z przeszłości. Tym razem akcja osadzona jest w latach 60. ubiegłego wieku w szkole katolickiej na Bronxie. Film jest oparty na obsypanej w 2005 roku nagrodami (m.in. Pulitzera) sztuce „Doubt: A Parabole” J.P. Stanley’a (tak, reżyser zaadaptował swoją sztukę na duży ekran), którą można było bardzo łatwo spaprać, gdyż materia intrygi i przesłania jest bardzo delikatna. Dzięki świetnym kreacjom Maryl Streep, Philipa S. Hoffman’a i Amy Adams oraz zrobionym z dużym wyczuciem adaptacji i zdjęciom, udało się uzyskać właściwy „efekt wątpliwości” (zarówno u bohaterów jak i widzów). W tym filmie mamy do czynienia z innym rodzajem przemocy niż we wszystkich pozostałych obrazach – nie jest bezpośrednia, tylko wyrafinowana, aluzyjna. Widzimy, że kłamstwo może być rodzajem przemocy i zostajemy skonfrontowani z dylematem, czy przemoc w słusznej sprawie jest uzasadniona.
Jak łatwo jest znaleźć lub stworzyć uzasadnienie dla aktów przemocy można było prześledzić w serii filmów pokazujących różne oblicza terroryzmu, które były prezentowane jednego dnia! „Go With Peace Jamil” (reż. Omar Shargawi, zdj. Aske A. Foss), to duńska produkcja próbująca zgłębić przyczyny błędnych kół zemsty panujących w środowiskach muzułmańskich. Chociaż sunnici i szyici wyznają tę samą religię, to od pokoleń ciągną się waśnie między tymi grupami przynosząc kolejne ofiary. Główny bohater przekonuje się w finale, jak trudno się wyrwać z zaklętego kręgu przemocy.
Natomiast niemiecko-izraelska produkcja „For My Father” (reż. Dror Zahavi, zdj. Carl F. Koschnick) przenosi nas do Tel Awiwu, gdzie młody palestyński zamachowiec ma dokonać samobójczej eksplozji w tłumie ludzi na targu. Jednakże ładunek nie wybucha i chłopak musi spędzić dwa dni wśród Izraelczyków, zanim usunie awarię. Są to dni, które go odmieniają, bo zżywa się z mieszkańcami miasta (naprawia dach staremu elektrykowi, pomaga młodej Żydowce prześladowanej przez ortodoksyjnych rówieśników), ale czy odmienią także jego fatum?
Ostatni z serii „filmów terrorystycznych”, to wzmiankowany już zdobywca Brązowej Żaby („Der Baader Meinhof Komplex”), który przypomina, że świat zachodniej cywilizacji również nie jest wolny od „zarazy terroryzmu”. I chociaż nie jest ona tak „powszechna”, jak w świecie arabskim, to jednak – nie zdławiona w zarodku – potrafi się plenić gwałtowniej i bardziej degenerować.
Tematykę terroryzmu pokazuje w tle także amerykański dramat wojenny „The Hurt Locker” (reż. Kataryn Bigelow, zdj. Barry Ackroyd) opowiadający o „codziennej pracy” sapera w Iraku. Rozbraja on nie tylko samochody-pułapki, bomby ukryte w zgliszczach Bagdadu, ale także zamachowców-samobójców, którzy nagle się rozmyślili. I zbiera w pudle pod łóżkiem zapalniki, które go mogły uśmiercić. Działa niekonwencjonalnie, czym ściąga na siebie gromy od kolegów, ale pewnie dzięki temu bije rekordy ilości zneutralizowanych ładunków wybuchowych. Przy okazji poznajemy różne sytuacje z życia codziennego oddziałów stacjonujących w Iraku. Film jest jednak zrobiony bez żadnego patosu, czy propagandy, niemal w manierze dokumentującej różne zajęcia technika bombowego i wpływ misji w Iraku na jego psychikę. Po powrocie do domu nie jest już w stanie prowadzić normalnego życia rodzinnego, gdyż coś gna go z powrotem na kolejną misję.
Podobną pasję graniczącą z uzależnieniem przejawiają „Elitarni” („Tropa de Elite”, reż. Jose Padilha, zdj. Lula Carvalho), czyli policjanci z brazylijskiej jednostki specjalnej BOPE, którzy wkraczają do akcji, gdy „zwykli” nie mogą sobie poradzić. Albo, gdy tamci stają się zbyt skorumpowani, bo Elitarni, są nie tylko świetnie wyszkoleni, ale mają być też nieskazitelni moralnie... również w tym filmie pojawia się kwestia, jak daleko można się posunąć w przemocy, żeby wytępić przemoc lub pomścić kolegę.
Bardzo „egzotyczny” wśród tegorocznych obrazów konkursowych był „Tulpan” (reż. Sergei Dvortsevoy, zdj. Jolanta Dylewska), który trudno jednoznacznie zakwalifikować, jak każdy film, ukazujący różne aspekty rzeczywistości. Ta kazachsko-niemiecko-polsko-rosyjsko-szwajcarska koprodukcja przedstawia codzienne życie pasterskiej rodziny na kazachskim stepie. Sytuację zaburza powrót z wojska matrosa, który zamieszkuje z rodziną swojej siostry i poszukuje żony (bez niej nie dostanie własnego stada do wypasu). Jedyną w okolicy panną na wydaniu jest tytułowa Tulpan (czyli Tulipan), jednak ona nie chce kłapouchego chłopaka. A ten nie ustaje w wysiłkach, aby zdobyć jej serce (mimo, iż jej właściwie wcale nie zna) i marzy o raju, który stworzy na stepie (choć nawet nie bardzo potrafi upilnować powierzone mu owce). W tle obserwujemy życie codzienne na kazachskim stepie, które pełne jest zmagań z żywiołami natury, ale również humoru i śpiewu oraz radiowych wieści z dalekiego świata. Gdyby chcieć doszukiwać się w tym obrazie elementów przemocy, to można ją zauważyć na zupełnie innej płaszczyźnie – jest tu jakby pierwotna (prze)moc natury, o której zdajemy się zapominać w miejskich warunkach.
Fot.: kadr z filmu „Tulpan” (reż. Sergei Dvortsevoy, zdj. Jolanta Dylewska).
O czymś zupełnie innym – choć równie pierwotnym i uniwersalnym – przypomina nam film „33 sceny z życia” (reż. Małgorzata Szumowska, zdj. Michał Englert), a mianowicie o doświadczeniu utraty bliskich. Ten bardzo osobisty film reżyserki zdaje się wołać „Memento Mori”, ale w sposób przejmujący i autentyczny. Odważnie i z humorem, który doskonale oddaje stan ducha bohaterów, gdy jedynym sposobem na poradzenie sobie z tragedią jest obrócenie jej w absurd, odrealnienie. Śmierć jawi się jako rodzaj przemocy – przymus straty, z którą człowiek nie potrafi się pogodzić.
Instynkt samozachowawczy okazuje się równie „nieunikniony”, jak śmierć, co przebija z innego (również opartego na faktach) filmu konkursowego „Anonyma –Eine Frau in Berlin” (reż. Max Farberbrock, zdj. Benedict Neuenfels). Usiłująca przetrwać w zgliszczach okupowanego przez sowietów Berlina młoda Niemka wdaje się w romans z radzieckim oficerem. Dzienniki kobiety były opublikowane w Niemczech w latach 50. wzbudzając zgorszenie i oburzenie. Dopiero kolejne, niedawne wydanie spotkało się z nieco większym zrozumieniem oraz doczekało ekranizacji.
Natomiast drugi (obok filmu „33 sceny z życia”) reprezentujący nasz kraj obraz, to kameralny dramat psychologiczny "Cztery noce z Anną" (reż. Jerzy Skolimowski, zdj. Adam Sikora), który zdaje się być nudny podczas oglądania, ale dojrzewa w refleksjach (zarówno nad tematem, jak i językiem filmu) dopiero po seansie. Niewątpliwie ten seans jest dla koneserów, którzy potrafią docenić wyzwanie zdjęć nocnych (większość filmu dzieje się po ciemku) i których interesuje analiza podglądactwa oraz pokręconych osobowości szukających namiastki bliskości z drugim człowiekiem. Bohater posuwa się do dyskretnej i podstępnej przemocy (środki nasenne), żeby móc zakradać się nocą do pokoju ukochanej celem uzyskania złudzenia, że „spotyka się z kobietą”. I chociaż nikomu nie robi krzywdy, to zostawszy przyłapanym trafia, po procesie, do więzienia. Nikt nie wierzy w jego niewinne intencje i w ogóle film zdaje się nam mówić, że w naszym świecie bazującym na schematach i półprawdach nie da się dotrzeć do sedna sprawy. I ta niemoc, to też jakby przemoc, że ten świat jest tak ułożony, iż nie możemy (nie chcemy?) zrozumieć drugiego człowieka.
Jak wspomniałem – na tym festiwalu nie ma kiepskich filmów i bardzo rzadko pojawiają się filmy lekkie, łatwe i przyjemne. Nawet wśród pokazów specjalnych, do których dobór jest według innego klucza, niż do konkursu, a czasem rządzi po prostu przypadek. Jak na przykład było z obrazem „Ostatni Mohikanin”, którego świeżo odnowioną, „najlepszą z dotychczasowych” (według słów producenta) kopię udało się ściągnąć na festiwal. Film ten jest o tyle wyjątkowy dla Camerimage, że festiwalowa czołówka wykorzystuje jego motyw przewodni (autorstwa Trevora Jonesa).
Z nowości wśród pokazów specjalnych można było zobaczyć „Body of Lies” Ridley’a Scott’a (zdj. Alexander Witt), „W.” Olivera Stone (zdj. Phendon Papamichael) oraz najnowszy obraz Guy’a Ritchie “Rocknrolla” (zdj. David Higgs). Ten pierwszy pod tytułem “W sieci kłamstw” już jest w naszych kinach, zaś dwa pozostałe pojawią się na początku przyszłego roku. O ile „W.” – film o ustępującym prezydencie USA na pewno warto zobaczyć, gdyż jest zrobiony dobrze i rzetelnie (reżyser przestudiował ponoć kilkanaście biografii Bush’a), o tyle „Rocknrolla” jest po prostu świetnie zrealizowanym (z dużą dawką przemocy, obserwacji obyczajowych i specyficznego humoru) filmem gangsterskim dziejącym się we współczesnym Londynie. Być może Guy Ritchie rzeczywiście wypracował unikalny styl (styl „Guy Ritchie”, jak powiedziano przed projekcją), którego „Rocknrolla” może być sztandarowym przykładem, ale obraz ten nie wychodzi zbytnio poza wypracowane schematy. Za dużo wymagam? Być może, jednak ocenianie filmów w kontekście takiego festiwalu wymusza inną perspektywę i wymagania.
Podobnie można by się czepiać filmu córki Davida Lyncha „Surveillance” (reż. Jennifer Lynch, zdj. Peter Wunstorf), który pojawił się tu raczej jako ciekawostka. To niskonakładowa produkcja dla miłośników opowieści o psychopatycznych mordercach, dużo przemocy i specyficznego poczucia humoru oraz zabawy z konwencjami.
Obraz festiwalu byłby niepełny, gdyby nie wspomnieć o gali otwarcia i ceremonii zamknięcia. Pierwszą poprowadziła sprawnie, choć nieco sztywno Hanna Lis, zaś imprezę sympatycznie zamknęła Grażyna Torbicka. Obu paniom towarzyszył Michał Lonstar, który – jak co roku – pełnił funkcję tłumacza podczas całego festiwalu. Rozpoczęcie zaszczycili swoją obecnością Minister Kultury oraz Prezydent Łodzi, który próbował dokonać otwarcia w stylu amerykańskim (głośno, z werwą: „Leeejdiz end dżeentelmeen!”). Wypadło to nieco groteskowo, ale na tyle utkwiło w pamięci, że co jakiś czas, ktoś pozwalał sobie parodiować Kropiwnickiego przez następne dni. Minister Bogdan Zdrojewski obiecywał dalsze wspieranie festiwalu, natomiast twórca Camerimage Marek Żydowicz nie mógł sobie odmówić wylania odrobiny swoich żalów na brak odpowiedniego wsparcia ze strony rożnych lokalnych instytucji. I tu przydał się refleks Michała Lonstara, który nie przetłumaczył gorzkich uwag na angielski, tylko zamiast tego opisywał piękno Łodzi (a może to było zainscenizowane?).
Tradycyjnie już organizatorzy Camerimage podtrzymują niepewność, gdzie się odbędzie następny festiwal, ale mam nadzieję, że – tradycyjnie – odbędzie się on w Łodzi. Nie ma co prawda szans, żeby miał miejsce w planowanym centrum festiwalowym (rewitalizowana zabytkowa elektrownia), ale może Camerimage 2010 się tam odbędzie? W każdym razie warunków w (nieprzystosowanym do takiej ilości widzów) Teatrze Wielkim wszyscy mają dosyć, więc jeśli nie ruszy budowa nowego centrum festiwalowego (lub nie pojawi się jakaś sensowna alternatywa), to obawiam się, że przyszłoroczny festiwal może być ostatnim w środku Polski.
Fot.: Łódzka Opera - w foyer i na scenie podczas gali zamknięcia.
* Zdjęcia filmowe pochodzą z internetowych serwisów poświęconych tym filmom.