Moja pierwsza praca, którą podjąłem bardzo wiele mnie nauczyła. Po pierwsze tego, że nie ma żadnej zależności między ilością wykonywanej pracy, a wysokością wynagrodzenia. Krótko mówiąc - jeżeli zarabiam określoną kwotę pracując 4 godziny dziennie, to nie jest tak, że gdybym pracował trzy razy dłużej, moje wynagrodzenie byłoby trzy razy wyższe.
Po drugie, już na początku mojej „kariery” zawodowej zobaczyłem, jak ważna jest satysfakcja z tego, co się robi. Przez kilka następnych lat, mimo częstych zmian pracodawcy, nie czułem żadnej albo prawie żadnej satysfakcji z tego, co robię. Pojawiała się za to frustracja, apatia i przygnębienie.
Pierwsza praca
Na początku pracowałem w szkole na część etatu. To co zarabiałem pozwalało mi na wykupienie biletu miesięcznego na PKS, gdyż dojeżdżałem do szkoły kilkanaście kilometrów. Nie może więc dziwić, że bardzo szybko zacząłem myśleć o zmianach.
Po skończeniu studiów, mimo niezbyt ciekawej sytuacji na rynku pracy wierzyłem, że znajdę pracę zgodną z wykształceniem, pracę ciekawą, rozwijającą i dobrze płatną.
Moje poszukiwania takiego zajęcia trwały dokładnie pół roku. W międzyczasie zdecydowałem się na odrzucenie kilku ofert, oceniając je jako mało atrakcyjne. W końcu podjąłem pracę polegającą na jeżdżeniu po Polsce i kontrolowaniu firm określonej branży. Było ciekawie, ale finansowo niezbyt dobrze na tym wychodziłem, bo pensja była bardzo „średnia”, a ponadto dokładałem do interesu, ponieważ za delegacje mogłem sobie kupić jeden posiłek dziennie i nie zawsze miałem czas na zjedzenie obiadu.
Moja współpraca z tą firmą trwała cztery miesiące. Z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że praca ta miała, mimo wszystko, więcej zalet (była interesująca, nie obarczona żadną odpowiedzialnością) niż wad (bardzo duża ilość czasu spędzanego w pociągach). Po tym okresie zmuszony byłem jednak do poszukiwania czegoś nowego, ponieważ zatrudniony byłem na czas określony.
Szukam swojego miejsca...
Działałem tradycyjnie - roznosiłem swoje CV, pytałem znajomych, aż w końcu udało się - dostałem pracę w firmie będącej własnością gminy. Znowu nie ponosiłem odpowiedzialności za to co robiłem, ale pracy było o wiele za mało na osiem godzin. Jeśli dodamy do tego drobny szczegół, że wykonywałem coś, co było całkowicie niezgodne z moim wykształceniem, to można domyśleć się, jak bardzo czułem się spełniony zawodowo…
W związku z tym, że obowiązków za dużo nie było i przełożeni o tym wiedzieli, nie miałem szans na szkolenia, wyjazdy czy podwyżki. Ponownie zacząłem rozglądać się za nowa pracą. Zarabiałem niewiele więcej niż najniższa krajowa, więc był to kolejny argument za tym, żeby jak najszybciej zmienić istniejący stan rzeczy.
...i nie mogę go znaleźć
Kończy się XX wiek. Rynek pracy robi się coraz ciaśniejszy. Znowu roznoszę setki swoich CV, ale tym razem odzewu nie ma praktycznie żadnego. Jestem przygnębiony, bo nie tak to sobie wyobrażałem. Coraz częściej słyszę, jak w mojej firmie szefostwo „motywuje” swoich pracowników sformułowaniami typu „na twoje miejsce czekają setki osób” itp.
Mimo braku perspektyw na zmianę tego co mam i na znalezienie czegoś nowego, coraz częściej zdaję sobie sprawę z tego, że jeżeli całe życie będę tak pracował, zarabiał i myślał tylko o tym, żeby znaleźć coś innego lepszego, to wpadnę w depresję z powodu straconych złudzeń, niespełnionych nadziei i niezrealizowanych ambicji.
Ostatecznie moje poszukiwania w końcu przynoszą skutek. Z pomocą znajomych udaje mi się znaleźć pracę w międzynarodowej korporacji o „nowoczesnych standardach zarządzania”. Jest III kwartał 2000 r. Jestem rzecz jasna szczęśliwy z powodu zmiany otoczenia i tego, że nie muszę już patrzyć na ludzi, którzy albo nie są zadowoleni tak samo jak ja, albo nie chce im się już nic w życiu zmienić. Ponadto, pensja jest 4 krotnie wyższa niż w poprzedniej firmie, więc moje zadowolenie jest tym większe.
W swojej naiwności byłem przekonany, że w nowej pracy, jeśli tylko będę uczciwie pracował i rozwijał się - nie poprzestanę na stanowisku szeregowego pracownika. Oczywiście czas zweryfikował moje plany, marzenia i cele. Szkoda, że na niekorzyść.
Mijały kolejne miesiące. Apatia i zniechęcenie ogarniały mnie coraz bardziej. Po kolejnych 2 latach byłem już pewny, że muszę od zaraz zapoczątkować radykalne zmiany w swoim życiu. Minęły jednak kolejne dwa lata zanim znalazłem to, co mnie zainteresowało i pochłonęło.
Stracony czas
Teraz, w 2007 r. patrząc w przeszłość i analizując ostatnią dekadę swojego życia widzę, że pod względem zawodowym był to czas stracony. Nigdy nawet nie zbliżyłem się do zarobków, o których myślałem, nie zdobyłem umiejętności, które chciałem mieć (musiałem zrobić to we własnym zakresie), nie znalazłem satysfakcji z wykonywanej pracy, słowem - męczyłem się okrutnie i trwałem w tej beznadziei bez żadnych perspektyw zmian na lepsze.
Na szczęście znalazłem w sobie na tyle siły, samozaparcia i dyscypliny, żeby to wszystko zmienić.
Nie używam już słowa „niemożliwe”, „nie da się” itd.
Zmiany były powolne i nierzadko bolesne, jestem jednak przekonany, że każdy może zmienić swoje życie przynajmniej w niewielkim zakresie. Trzeba tylko chcieć i uczynić ten pierwszy, bardzo zresztą trudny krok. Ceną za brak zdecydowania mogą być wyrzuty sumienia, że nic nie zrobiliśmy, że poszliśmy po najmniejszej linii oporu. Nie mówiąc już o tych zmarnowanych miesiącach i latach, których nikt nam nie zwróci.