Jesienna noc. Deszcz bębnił o szyby. Przewracałam się z boku na bok – nie mogłam zasnąć pomimo, iż apartament był bardzo przytulny i umiejscowiony w zabytkowej części krakowa. Miałam dziwne wrażenie, że stanie się coś niezwykłego, pomimo, iż usilnie starałam się oddalić to przeczucie. Po paru minutach bezczynnego leżenia wzięłam do ręki książkę o krakowskim Kazimierzu, ale nie dane mi było ją przeczytać. Nagle przez okno wpadł do mojego pokoju przedmiot wielkości pięści. Przestraszona spadłam z łóżka i upadłam obok niego, biorąc go za kamień. Lecz po bliższych oględzinach uznałam, że nie może to być żadnego rodzaju skała. Był idealnie okrągły i tak czarny, ze zdawało się, jakby wciągał całe światło znajdujące się w pokoju. Zaintrygowana chciałam go dotknąć, ale zbliżając do niego palec, doszłam do wniosku, że branie do ręki niezidentyfikowanego przedmiotu, jest najgłupszą rzeczą, jaką mogłabym zrobić, bo przecież nie wiem, co to jest. Zeszłam więc na dół, wzięłam parę długopisów i wróciłam do sypialni. Gdy przyjrzałam się ponownie dziwnemu obiektowi, który wpadł mi do pokoju przez okno, nie naruszając go przy tym, doszłam do wniosku, że się powiększył, ale założyłam, że jest to niemożliwe. Powodem takiego podejścia, mogła być późna godzina. Usiadłam na łóżku i zaczęłam rzucać w czarną plamę na podłodze długopisami. Gdy zauważyłam, że z każdym uderzeniem długopisu się powiększa, było już za późno – miałam odciętą drogę do drzwi. Nie chcąc dotykać czarnego płynu, w który przemienił się osobliwy przedmiot, postanowiłam wskoczyć na sofę, ale…pośliznęłam się i wpadłam prosto w tą maź. „Już nigdy nie będę polerować podłogi” – to była moja ostatnia myśl, zanim ogarnęła mnie ciemność.
***
– Jak to ci SPADŁ?! Tak po prostu, spadał?! Wiesz ile on może wyrządzić szkód?!
–Ale…
–Nie przerywaj mi, kiedy mówię! Nie dość, że jesteś nieuważna, to jeszcze niewychowana! Jak mogłem wpaść na pomysł, aby moim uczniem została kobieta?! To chyba największy błąd w moim życiu!!!
–No wiesz, tatusiu… równouprawnienie…
–Po pierwsze, nie jestem „tatusiem”, tylko mistrzem. Po drugie równouprawnienie to nie mój wymysł, ani nawet nasz – czarodziei – tylko ludzi!
–Nie do końca, czarownice zawsze istniały, na przykład Mary Wollstonecraft była czarownicą, tatusiu.
–Co? Ona była… Przemądrzasz się!
–Ja? – Udała zdziwioną – Nigdy w życiu… Ale musisz w końcu zmienić to średniowieczne podejście do świata.
–To moje podejście do świata i jest mi z nim dobrze! I nie mam zamiaru go zmieniać! A ty nie zmieniaj tematu i pokaż mi gdzie zgubiłaś Anfracticytis!
Westchnęła, spięła swojego rumaka i zaczęła pikować.
–Kalista! Nie szarżuj! Słuchasz ty mnie?!
***
–Intrygujące, naprawdę intrygujące… – mruczałam przemykając ciemnymi uliczkami – Tak jakby Kraków, ale nie do końca…
Nagle znalazłam się na ulicy do złudzenia przypominającą ulicę Szewską w Krakowie. Poszłam na róg ulicy, gdzie zauważyłam mosiężną tabliczkę.
–Sz…ews…ka – przeczytałam z trudem – czyli jednak, ale jak to możliwe?
Parę kroków dalej zauważyłam sklep, na którego drzwiach wisiała tabliczka z napisem „Szewc”. Podeszłam przyglądnąć się wystawie. „A ja myślałam, że takich butów już nie produkują” pomyślałam. Nagle coś zrozumiałam.
–Przeniosłam się w czasie!!! – Z uśmiechem na ustach, w podskokach pobiegłam w kierunku krakowskiego Rynku – A mówili, że to niemożliwe!
Lecz, gdy obok mnie przemknął dziwnie ubrany mężczyzna na kogucie, strąciłam całą swoją pewność siebie. Chwilkę później zza rogu wyłonił się diabeł.
–Gdzie pobiegł?! – Wydyszał mi prawie w twarz.
Niepewnie wskazałam ręką. Diabeł sapnął i pobiegł w tamtą stronę. Wtedy poczułam się, naprawdę zagubiona.
–OK, to gdzie ja jestem?
Gdy dotarłam na krakowski Rynek doszłam do wniosku, że mężczyzna na kogucie i goniący go diabeł to „pikuś” w porównaniu, do tego, co tam się działo. Jakiś pan „wystający” z końskiego ciała, ze spokojem dokarmiał głowę zwierzaka i rozmawiał z zielonkawą istotą unoszącą się parę centymetrów nad ziemią. Plac był pełen różnorodnych stworzeń, które widziałam po raz pierwszy w życiu. Ale pomijając ten fakt - wyglądał przepięknie. Pod nogami kocie łby, z nieba prószył śnieg, a nad głową miliony gwiazd…„Zaraz, zaraz! Przecież gwiazdy nie dają tyle światła!” Gdy nagle jedna z „gwiazd” przeleciała mi przed twarzą, prawie przyprawiając o zawał serca, spostrzegłam swój błąd. To, co z początku wzięłam za gwiazdy, okazało się wyjątkowo małymi i mile uśmiechniętymi wróżkami. Po otrząśnięciu się z szoku, co przychodziło mi coraz szybciej i łatwiej, zauważyłam, że nie tylko latały one nad głowami istot znajdujących się na krakowskim Rynku, ale również wśród nich, nierzadko prowadząc z nimi zażartą dyskusję.
Okrążyłam plac, aż dotarłam do Kościoła Mariackiego. Spodziewałam się ujrzeć wieże w budowie i dwóch braci, ale zostałam zaskoczona, ponieważ były one skończone i nigdzie nie było widać budowniczych. Zamiast tego, jedna z wież była dziobana przez wprost niewyobrażalną liczbę gołębi. „Wandale” uśmiechnęłam się. Nagle coś uderzyło mnie w głowę i spadło na ziemie. Gdy to podniosłam, ujrzałam bryłkę złota. Dopiero wtedy zauważyłam postać w cieniu Kościoła, zbierającą spadający kruszec. Najwyraźniej wyczuła moją obecność, bo odwróciła się z uśmiechem. „Czy tu wszyscy tacy weseli są?” przemknęło mi przez głowę.
–Witam, nazywam się Henryk.
–Jestem Paulina, miło pana poznać. Co pan tutaj robi? – spytałam patrząc na jego, wypchane do granic możliwości, kieszenie.
–Ach, chcę dostać pod panowanie Kraków i tym samym zostać królem. Muszę się udać z tą prośbą do papieża, a przecież nie mogę się tam pojawić z pustymi rękoma. Można powiedzieć, że zbieram teraz odpowiedni… datek. A tak przy okazji, nie pan, tylko Henryk.
–W porządku. A ty tak, otwarcie mówisz, że chcesz przejąć władzę?
–Tak, a dlaczego nie? – Przyglądnął mi się uważnie. – Mam całkiem duże poparcie i mieszkańcy Polski wiedzą, że my, książęta rywalizujemy o władze. I ogólnie rzecz biorąc, wszyscy czekają, aż ktoś w końcu ją zdobędzie i sytuacja państwa się ustabilizuje. Jak na razie panuje Tymczasowy Król Ludwik Złoty. Jak chcesz, mogę Cię mu przedstawić.
–A on jest tutaj? I każdy ma do niego dostęp?
–Oczywiście, że tak. A jak myślałaś? Mam wrażenie, że jakieś dziwne pytania zadajesz. Jakbyś była tu pierwszy raz w życiu.
–Bo tak jest rzeczywiście…
–Naprawdę? – spytał z niedowierzaniem.
Niepewnie skinęłam głową.
–To trzeba było od razu mówić! Jesteś zza granicy, czy z innego świata?
–Nie do końca jestem pewna, ale raczej z innego świata…
–To teraz wszystko rozumiem. Postaram ci się wyjaśnić, z jakiej okazji panuje tu taka różnorodność… istnień. Od roku 1138 jest organizowany coroczny „Zjazd Istot Magicznych i Baśniowych”. Jest to już dwudzieste dziewiąte spotkanie. Na początku, brało w nim udział jedynie parę istot. Byli to zwykle mieszkańcy Krakowa, a teraz jest to już między narodowy zjazd. To powód do dumy, wierz mi! A tak w ogóle, nie powiedziałaś mi, czy jesteś z równoległego wymiaru, czy z całkiem innego?
Wytrzeszczyłam oczy i popatrzyłam na niego zdezorientowana.
–A rozumiem. Nie masz pojęcia. Gdzie byłaś, tuż przed przeniesieniem?
–W apartamencie, w Krakowie…
–Wspaniale! Czyli jesteś z równoległego wymiaru! Takie wymiary są do siebie bardzo podobne, różnią się tylko pewnymi szczegółami. Na przykład u nas jest magia, a u was nie ma. Niech to! Zły przykład! To jest akurat duża różnica, ale rozumiesz, co chciałem powiedzieć?
–Wydaje mi się, że…tak
–To dobrze.
Uśmiechnął się. Wyraźnie był zadowolony, że udało mu się coś mi wytłumaczyć.
–A wracając do zjazdu, jego nazwa wzięła się od tego, że w waszym świecie jesteśmy nazywani właśnie istotami magicznymi, na wypadek, jakby ktoś z was przeniósł do nas, tak jak ty. Dzięki temu wie, co się tutaj dzieje.
Gdy Henryk skończył zbierać spadające złoto (robił to przez całą rozmowę), zaczęliśmy spacerować po rynku. Była to niezwykle ciekawa przechadzka. W ciągu godziny poznałam wiele zagranicznych istot oraz ich historie.
Nagle mój towarzysz szturchnął mnie i to dosyć mocno, co oderwało mnie od przyglądania się jakiemuś dziwnemu, małemu stworzeniu, którego pochodzenia nie byłam wstanie określić. Gdy się od wróciłam, moje oczy natrafiły na bardzo jasny punkt, który po dłuższym wpatrywaniu się, okazał się być twarzą.
–To jest król Ludwik Złoty
–Złoty… – powtórzyłam bezmyślnie.
–A złoty, złoty i to cały! – powiedział z uśmiechem władca, odwracając się z gracją od jakiejś kobiety. – Podejdź Henryku i przedstaw mi tę uroczą, młodą damę.
–Witaj panie – ukłonił się – to moja przyjaciółka Paulina z Aequilatatio Cael.
Niezgrabnie dygnęłam.
–A to takie światy istnieją? – spytał ze zdziwieniem król.
Kobieta stojąca obok niego pokręciła z niedowierzaniem głową.
–Mam nadzieję, że było to pytanie retoryczne. Wszyscy przecież wiedzą, że istnieją. Ale sądziłam, że przejście między nimi jest niemożliwe.
–Też tak myślałam, dopóki się tutaj nie znalazłam – mruknęłam.
Nagle rozległ się Hejnał Mariacki. „Ciekawe, jak hejnalista gra ze strzałą w gardle” pomyślałam z ironią.
***
–No wspaniale, wprost świetnie – mruczał pod nosem Rodryg.
–A co?
–I jeszcze się pytasz? Nie dość, że upuściłaś Anfracticytis, to jeszcze w Krakowie! Jakbyś nie pamiętała, że dziś jest zjazd! Wyobrażasz sobie, co może się stać, jeżeli ktoś tam przejdzie?!
–No właśnie! – Kalista się zirytowała – Nie wiem, co może się stać, bo nigdy mi tego nie powiedziałeś! Może mi to w końcu wytłumaczysz, bo samo jakoś nie chce mi wpaść do głowy!
–Heh, wyobraź sobie, że nie masz pojęcia, że magia istnieje i nagle wpadasz w największe jej kłębowisko. Sądzisz, że nie zwariowałabyś?
–No nie wiem…
–A tak ogólnie rzecz biorąc, jeśli nie zatrzymamy procesu rozrastania się przejścia między światami, to wchłonie ono cały ten wymiar i może zniszczyć również nasz.
–A to już większy problem.
Z głośnym stukotem kopyt wylądowali na dachu.
–Jesteś pewna, że to tu?
–Tak…
–W porządku, to wchodzimy.
Rodryg lekko ruszył ręką, a po drugiej stronie klamka zaczęła się powoli przekręcać. Kalista z uwagą się temu przyglądała.
–Wiesz tatusiu, zawsze zastanawiałam się, czy nie da się tego przyspieszyć.
–Da się…– mruknął. – Ale nie wyglądałoby to tak efektownie.
***
Wraz z królową, czyli towarzyszką Ludwika Złotego, wkroczyłam do sali. Oczywiście byłyśmy spóźnione. I to bardzo. Ale to nie była moja wina! Po przyjściu na Wawel, udałyśmy się do garderoby, bo para królewska doszła do wniosku, że nawet jak na ich zwyczaje, jestem ubrana co najmniej dziwacznie. A właśnie, że nie! Miałam na sobie niebiesko-białą pidżamę, czerwony szlafrok, żółte skarpetki i kremowe kapcie. Byłam ubrana całkiem normalnie… Ale najwyraźniej nie miałam siły przebicia, bo zostałam zaciągnięta do sali pełnej sukien i innych dziwnych rzeczy. Jednak tam, gdy królowa próbowała mnie namówić na ubiór różowej sukni balowej, odzyskałam hardość ducha i nie pozwoliłam na to. Wyperswadowanie tego pomysłu królowej zajęło mi pół godziny. Gdy udało mi się ją przekonać, musiałyśmy znaleźć szybko jakąś inną suknię. To z kolei trwało czterdzieści minut (sala była bardzo rozległa). Po odnalezieniu pięknej, bordowej kreacji i umalowaniu mnie, byłyśmy gotowe do wyjścia, ale okazało się, że królowej złamał się obcas. Więc musiałyśmy znaleźć buty pasujące do jej sukni. Już po dwóch godzinach wkroczyłyśmy do sali balowej. Pomimo, ze byłam wykończona, piękno pomieszczenia, do którego weszłam, uderzyło mnie z całą mocą. Wysokie ściany, wielkie okna, sufit zawieszony wysoko nad naszymi głowami – to wszystko było tak wspaniałe, że aż nierealne. Każda ściana była przyozdobiona malowidłami lub arrasami. A sklepienie wydawało się tak lekkie, że nie widziałam sensu w ustawianiu kolumn, w tym pomieszczeniu. Cała komnata była oświetlona zawieszonymi w powietrzu świecami, które dawały ciepłe światło. Po prawej stronie znajdowała się fenomenalnie przystrojona scena, z której przez cały czas płynęły przyjemne dla ucha dźwięki. Natomiast po lewej znajdował się ogromny stół, w kierunku, którego się skierowałyśmy.
–Drogie panie, pięknie wyglądacie – powiedział król całując żonę w rękę. – Chodźmy zatańczyć, kochanie.
Zostałam sama, ale chwilę później zjawił się Henryk
–Witaj, pięknie wyglądasz.
–Dziękuję – uśmiechnęłam się, ale chwilę później spoważniałam i zazdrością zerknęłam na pary śmigające na parkiecie.
Wtedy Henryk się uśmiechnął.
–Zatańczysz?
–To nie za dobry pomysł – mruknęłam – nie umiem tańczyć…
–To nic – wziął mnie za rękę i wyciągnął na parkiet. – Tutaj na Wawelu, każdy potrafi…
Po paru niepewnych krokach, okazało się, że miał całkowitą rację. Taniec sprawiał mi niesamowitą przyjemność. Czułam się jak w bajce, otaczały mnie wszelkiego rodzaju istoty, ubrane w kolorowe stroje, które wirowały w rytm muzyki. To było wspaniałe. To była magia… Po pewnym czasie poczułam potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza, dlatego też poszłam na balkon. Gdy tam doszłam akurat nikogo nie było, więc miałam go tylko dla siebie. Oparłam się na barierce i spoglądałam w kierunku Rynku. Nawet z daleka widać było, że jest pięknie przystrojony i oświetlony – najwyraźniej nie wszystkie istoty przybyły do zamku. Nagle coś przysłoniło księżyc i z wielką szybkością zaczęło się zbliżać do zamku królewskiego.
***
–W porządku, nie jest źle – mruczał pod nosem Rodryg, pochylając się nad czarną mazią. – Anfracticytis pochłonął tylko jedną osobę i nie rozprzestrzenia się zbyt szybko.
–Czy to nie dziwne?
–Co takiego?
–Że tak powoli się rozrasta…
–Nie za bardzo. Krótki wykład na temat dziur czasoprzestrzennych: taka dziura otwarta za pomocą kamienia, żywi się strachem pochłoniętej osoby. Gdy taka osoba, po przeniesieniu, nie przestraszy się wystarczająco, to wtedy dziura słabnie i powoli przestaje rosnąć. Więc wychodzi na to, że ktokolwiek tam wpadł, nie za bardzo się tym przejął. To dobrze dla nas.
Uśmiechnął się. Najwyraźniej wrócił mu dobry humor. Później wyciągnął rękę i zawiesił ją parę centymetrów nad obiektem wcześniejszego wykładu.
– Benedinstar – mruknął, a w jego dłoni pojawił się idealnie czarny i okrągły przedmiot. – Teraz pilnuj go lepiej.
Kalista wzięła Anfracticytis i wrzuciła go do kieszeni, pomrukując coś pod nosem.
–Czyli pozostało nam ją odnaleźć – rzuciła i wskoczyła na framugę okna.
Rodryg wytrzeszczył oczy.
–A skąd wiesz, że to dziewczyna?
–Pff… A jaki chłopak podpisuje się Paulina ? – Spytała, wskazując jakieś kartki.
Zerknął w kierunku pokazanym przez córkę.
–Hmm… Ciekawe…
***
Po chwili, doszłam do wniosku, że stanie i wpatrywanie się w coś, co spada na mnie, jest wysoce nierozsądne. Gdy tylko na to wpadłam, wbiegłam do zamku. Kierowałam się w stronę sali balowej, ale… zgubiłam się. Byłam w ogromnej komnacie, wyglądającej na piwnicę. Była ona wypełniona bronią, co mnie zachwyciło. Ale nie cieszyłam się tym zbyt długo, bo nigdzie nie widziałam wyjścia. Westchnęłam.
–Ja naprawdę jestem wyjątkowa zdolna… Żeby szukając sali balowej, mieszczącej się na najwyższym piętrze, trafić do zbrojowni, w dodatku w piwnicy, to trzeba mieć talent…
–Czy wiesz, że mówienie do siebie świadczy o pewnych zaburzeniach psychicznych?
Przerażona podskoczyłam i złapałam najbliżej stojący miecz. Lecz na tym się skończyło, ponieważ nie byłam wstanie go podnieść. Kiedy się odwróciłam, okazało się, że głos, który mnie tak przeraził, należał do małego, przyjaźnie wyglądającego duszka, który zaśmiewał się do łez, patrząc na moją walkę z mieczem.
–To wcale nie było śmieszne!
–A właśnie, że było. – Duszek z uśmiechem wykonał parę fikołków w powietrzu. – Nazywam się Kacper, a ty?
–Mam na imię Paulina. Zastanawiam się, wiesz może, jak się stąd wydostać?
–A! Zgubiłaś się!
–Pff… A to odkrycie. Wyprowadzisz mnie stąd?
–Ależ oczywiście! Chodź za mną!
Pomknął w stronę ściany. Z początku ochoczo za nim ruszyłam, ale kiedy przeniknął przez nią, nie za bardzo wiedziałam, co mam zrobić. Dlatego też, zatrzymałam się przed murem i szukałam jakiegoś tajnego przejścia.
–Pociągnij za karnisz! – krzyknęła głowa Kacpra, wystająca ze ściany.
Wykonałam jego polecenie, a moim oczom ukazał się przestronny, długi korytarz, który prowadził w górę.
– Ja muszę już iść, ale dotrzesz tam sama. Wystarczy, że będziesz szła prosto, aż zobaczysz otwór w ścianie. – Pomachał mi na pożegnanie i zniknął.
Po około dziesięciu minutach wyłoniłam się zza arrasu, tuż obok Henryka, rozmawiającego z jakąś dziewczyną, na oko w moim wieku. Mój widok trochę ich zaskoczył.
–Paulina? Jak? To tutaj jest tajemne przejście? Nie wiedziałem. Dokąd prowadzi?
–Do zbrojowni w piwnicy.
–Zbrojowni? A co ty tam robiłaś? – spytała podejrzliwie towarzyszka Henryka.
–Zgubiłam się i pewnie bym stamtąd nie wyszła, gdyby Kacper nie pokazał mi tego tajnego przejścia – odparłam wesoło nie zważając na ton nieznajomej.
Przez chwilę mierzyłyśmy się wzrokiem, lecz nie było w tym niezdrowej rywalizacji.
–Mam na imię Kalista – uśmiechając się wyciągnęła do mnie rękę.
–Paulina – powiedziałam, odwzajemniając uśmiech. – Miło cię poznać.
–Mi również. Wszędzie cię szukaliśmy.
–Mnie?
–Tak, dobrze by było, gdybyś wróciła do swojego świata.
–A tak zaraz, już musi wracać? Przecież zabawa się jeszcze nie skończyła! – wtrącił się Henryk.
–No nie wiem… Muszę ustalić to z tatą… Pójdziesz ze mną, Paulino?
–Oczywiście.
Ale nie musiałyśmy nigdzie iść, ponieważ ojciec Kalisty sam nas znalazł. Był to przystojny mężczyzna, cały ubrany na czarno.
–Witam, jestem Mistrz Rodryg – powiedział basowym głosem. – Ty zapewne jesteś Paulina?
–Tak to ja – powiedziałam, z zaciekawieniem mu się przyglądając.
–To dobrze, czas odstawić cię do domu.
–Tatusiu! Zjazd się jeszcze nie skończył, niech zostanie.
–Ale…
–Proszę pana, co to za różnica, czy wrócę teraz czy za parę godzin? Proszę – Popatrzyłam na niego z nadzieją.
Spojrzał na mnie groźnie.
–Kobiety to zakała ludzkości – mruknął i odszedł.
Mrugnęłam do moich nowych przyjaciół, na co oni odpowiedzieli mi jeszcze szerokimi uśmiechami. Następne trzy godziny spacerowałam z nimi po zamku i rozmawiałam, co uzupełniło moją wiedzę na temat miejsca, w którym się znalazłam. Nad ranem, gdy przyszedł czas pożegnania, dostałam od pary królewskiej piękny i wyjątkowo lekki miecz w czarnej skórzanej, pochwie oplecionej jakimiś dziwnymi symbolami, których nie byłam wstanie rozszyfrować.
***
–To był piękny sen… – mruknęłam rozciągając się.
Wstałam z łóżka i zamurowało mnie – na sofie leżała bordowa suknia i miecz, a na nich karteczka:
DO ZOBACZENIA WKRÓTCE!