Kiedy byłam małą dziewczynką, rodzice bardzo chętnie zabierali mnie w góry. Posłusznie wędrowałam po szlakach razem z nimi i zastanawiałam się, kiedy dojdziemy do jakiegoś sklepu z kolorowymi zabawkami lub chociaż słodyczami. Zdarzało się, że musieli używać podstępu, żeby nakłonić mnie do zdobywania kolejnych szczytów. Sugerowali, że na górze jest coś fantastycznego, a ja zachęcona obietnicami, wchodziłam coraz wyżej. Musiałam trochę dorosnąć, żeby zrozumieć fenomen gór i pokochać je bezgranicznie.
Mama i tata zaszczepili we mnie poszanowanie do przyrody i respektowanie zakazów. Doskonale pamiętam, jak staliśmy przed ogromną tablicą z regulaminem i studiowaliśmy jego kolejne punkty. Było to dla mnie bardzo ważne. Wiedziałam, że nie mogę śmiecić, krzyczeć i nie powinnam niczego zrywać, a ponadto wchodzić w zakazane miejsca. Cieszyłam się, że mogę podziwiać piękne miejsca do których czułam respekt.
W ostatnim czasie zauważyłam bardzo smutną modę. Modę na bycie miłośnikiem gór.
Nie byłoby w tym nic dziwnego i smutnego, gdyby nie fakt, że ,,nowi miłośnicy gór'', nie mają o nich pojęcia. Wiedzę zawsze można nadrobić, ale załatanie braków w kulturze jest dość trudne.
Kim oni są?
Znają doskonale nazwy knajp na Krupówkach, odwiedzają tylko miejsca do których można dojechać samochodem/busem/bryczką/kolejką. Bez skrupułów pakują się na przeciążone już bryczki i z telefonami w dłoniach jadą zobaczyć coś, co podobno jest fajne. Jeśli warto zrobić tam zdjęcia i można za nie dostać sporo lajków i innych dowodów uznania w Internecie – nie mogą tego pominąć. Fejm musi się zgadzać. Głośno wyrażają niezadowolenie, jeśli koń ze zmęczenia zwalnia i narzekają, że po drodze nie stoją stoiska z ich ulubioną kawą, która na kubku ma warte do sfotografowania logo.
Zmęczeni po zrobieniu kilku kroków (to bryczka nie podjedzie pod Morskie Oko?) pokazują swoje osiągnięcia całemu światu, a później w panice zauważają, że telefon stracił zasięg. Będą musieli pochwalić się za kilka godzin, a transmisja na żywo się nie uda.
To właśnie oni są zdziwieni, że nie można schłodzić się podczas upału w Morskim Oku. I to właśnie oni dzwonią po TOPR, gdy asfaltowa droga powrotna na parking jest zbyt długa, a niebo zrobiło się już ciemne. Prawdziwa szkoła życia. Może ktoś napisze książkę o traumie, którą wtedy przeżyli?
Zdjęcie z krokusem.
Wiosna w tym roku pojawiła się bardzo szybko i przyniosła ze sobą piękne krokusy, które zalały Tatry. Oczywiście, jako kwiaty chronione powinny zostać otoczone odpowiednią opieką. Wolontariusze i pracownicy TPN starają się odpowiednio je chronić, ale walka z ,,nowymi miłośnikami gór'' jest jak walka z wiatrakami. Na nic zdają się tabliczki ostrzegawcze, specjalne oznaczenia i linki. Przecież zrobienie fotografii ,,człowieka w krokusach'' jest priorytetem. Kładą się w nich całe rodziny, biegają dzieci, a pary w miłosnym uniesieniu wplątują sobie kwiecie we włosy. Nawet rowery i samochody lepiej wyglądają na krokusach. Po przejściu w zakazane miejsce bardziej smakują bułki i kolejna puszka coli. Dlatego trzeba zrobić sobie piknik na ukwieconej polanie. Nie ma to jak zakazany owoc, prawda?
Nie przejmują się wcale, bo przecież kilka kwiatków nie ma znaczenia, skoro jest ich tak dużo.
Bardziej kłopotliwe jest wymyślenie odpowiednich hasztagów, które nie zaginą w gąszczu kolejnych krokusowych zdjęć. I nawet nie próbuj im zwracać uwagi, że niszczą przyrodę. Oni wiedzą najlepiej, a ich zachowanie wcale nie jest gorszące.
Mam nadzieję, że wkrótce pojawi się inna moda, która odciągnie takie osoby z górskich szlaków.
Gdyby każdy niszczył kilka kwiatów dla dobra zdjęcia, a później zabierałby kilka kamieni na pamiątkę i kończył wycieczkę kąpielą w Morskim Oku... Co by wtedy było?
Wolę nie myśleć.