1. Lady Godiva i jej konna przejażdżka nago
Wiemy, że nie rozebrała się dla kaprysu. Przejechała nago ulicami średniowiecznego Coventry w imię wyższej sprawy - chciała wywalczyć obniżkę drastycznych podatków, jakimi jej nadmiernie chciwy mąż, lord Leofric, obłożył swoich poddanych. Kiedy go o to poprosiła, kpiąco odparł, że zrobi to, jeśli jego żona przejedzie nago przez miasto. I wpadł w pułapkę własnego szyderstwa. Bo lady Godiva spełniła warunek, poprosiwszy wcześniej mieszkańców, by zatrzasnęli okiennice i zamknęli się w domach. Usłuchali, wyłamał się tylko jeden (nazwany potem Tomem Podglądaczem). Przez otwór w okiennicy podejrzał jadącą ulicami swoją panią, otuloną jedynie we własne włosy. Za karę oślepł. A Leofric zmiękł - docenił poświęcenie żony i ulżył poddanym. Brzmi to jak legenda i jest nią w istocie, choć sama lady Godiva była jak najbardziej realna. Naprawdę żyła w XI wieku, naprawdę była żoną lorda. Ale historycy twierdzą, że jej słynna przejażdżka prawdopodobnie w ogóle się nie zdarzyła. Legenda o dzielnej lady pojawiła się w przekazach dopiero w XIII wieku (nie jest jasne, dlaczego akurat wtedy), ale prawdziwą karierę zrobiła setki lat później, dzięki słynnej balladzie Tennysona z 1842 roku. Słowem, tę historię wymyślił poeta. I pewnie dlatego tak nas uwiodła...
2. Włoska trucicielka Lukrecja Borgia
Lukrecji historia przyprawiła wyjątkowo wstrętną gębę. Mamy o niej mniej więcej takie pojęcie, jak użytkownik pewnego historycznego forum (bardzo młody, wnosząc ze stylu), który napisał: "Była to córka Aleksandra VI (papieża!!!), słynna ze swojej piękności, stosunków kazirodczych z bratem i ojcem, sławna trucicielka (próbowała m.in. otruć Michała Anioła), miała blisko 40 kochanków, brylowała na dworze swego ojca, miała nawet ambicje zostać kardynałem!".
Wcielenie zła wszelakiego, prawda? Ale taka właśnie opinia o córce kardynała Rodrigo Borgii, a późniejszego papieża Aleksandra VI, pokutowała przez całe stulecia. Lukrecja stała się znakiem rozpoznawczym potwornej rodzinki Borgiów, której niecne rządy zdominowały renesansową historię Włoch i Europy. Oskarżana o trucicielstwo, rozpustę, kazirodztwo była idealnym symbolem rządów swego opętanego władzą ojca i brata. Piękna i zła, diablica o twarzy anioła - czyż można znaleźć bardziej przemawiające do wyobraźni wcielenie zepsucia?
I tak o niej myślano aż do drugiej połowy XIX wieku, kiedy to historycy poszli w końcu po rozum do głowy. Prześledzenie faktów, a nie żółci wylewanej przez wieki na Borgiów, przyniosło całkiem inny obraz dziewczyny - już nie wyrachowanej hetery o najgorszych instynktach, ale ofiary polityki ojca i brata, traktowanej jak pionek w ich brutalnej grze o władzę. Wydawali ją za mąż trzykrotnie (po raz pierwszy, gdy miała trzynaście lat), nie pytając o zdanie i meblując te małżeństwa po swojemu. Jej pierwszego męża wygnali, a małżeństwo unieważnili jako rzekomo nieskonsumowane. Drugiego bestialsko zamordowali, gdy stał się zawadą w ich polityce. Lukrecja szczerze go opłakiwała i broniła się przed kolejnym małżeństwem, mówiąc: "bo moim mężom źle się wiedzie". Ale kto by jej słuchał! Na trzeciego wyswatano jej księcia Alfonsa d'Este, następcę tronu Ferrary. Ten związek, choć też zawarty pod przymusem, okazał się w miarę trwały i szczęśliwy. Książę d'Este, zachwycony słodyczą i łagodnością żony, bardzo się do niej przywiązał i został z nią aż do jej śmierci. Umarła na skutek gorączki połogowej, po swojej 11 ciąży w wieku 39 lat.
Z czasem historycy ze zdumieniem odkryli, że Lukrecja ostatnie dziesięć lat swego życia spędziła jak pokutnica. Codziennie się spowiadała, kilka razy w miesiącu przyjmowała komunię, a pod książęcymi szatami nosiła po kryjomu raniącą ciało włosiennicę. Lukrecja, ta rozwiązła i zdeprawowana córka papieża, umarła jak święta.
3. Druga włoska trucicielka królowa Bona
Bonę też historia załatwiła na amen. Z naszą pomocą. Do dziś otacza ją w Polsce czarna legenda wrednej, despotycznej Włoszki, która w naszym bogobojnym kraju zaprowadza swoje cudzoziemskie porządki, wspomagając się trucizną. Bo czemuż to ludzie, którym Bona była niechętna, opuszczali ten padół w kwiecie wieku? Jak skończyły żony jej syna Zygmunta Augusta, których nie cierpiała? Śliczna Barbara Radziwiłłówna zeszła przecież z tego świata przed trzydziestką, delikatna Elżbieta Habsburżanka przed dwudziestką nawet! Obu straszna teściowa serdecznie nie znosiła, a że słynęła ze zdecydowania i siły, nie omieszkała zapewne pozbyć się nielubianych kobiet. Kto ją tam wie, jaką "włoszczyznę" hodowała w swoim podwawelskim ogrodzie! Dla niepoznaki sadziła kalarepkę, a obok trujący tojad!
Wszystko to oczywiście wierutne bzdury, rozpuszczane przez - jak mówią dziś historycy - ludzi związanych z habsburskim dworem, z którym Bona miała na pieńku. Ale nam tę truciznę wsączyli do umysłów nie dworscy plotkarze, ale głównie nasz wielki (tak przynajmniej się mówi) powieściopisarz Józef Ignacy Kraszewski. Nie zapominajmy, że dwa, trzy pokolenia temu myślenie o polskiej przeszłości kształtowały właśnie jego powieści (a napisał ich 232, w tym 88 historycznych, jest rekordzistą w historii polskiej literatury!). Wśród tych dzieł były i "Dwie królowe", masowo czytane przez nasze babki i prababki. Bona jest w tej powieści postacią wyjątkowo obmierzłą. Łączy temperament bazarowej przekupy z naturą bezwzględnej, przewrotnej i zazdrosnej despotki, zdolnej posunąć się do każdej podłości w walce o polityczne wpływy. Sięga po swoje, nie przebierając w środkach. Nawet kosztem szczęścia własnych dzieci, nawet kosztem życia innych.
I tak, z pomocą trującej powieści pana Kraszewskiego, przypięliśmy łatkę trucicielki najwybitniejszej bodaj polskiej królowej. Dziś historycy próbują to usprawiedliwiać, argumentując, że silna osobowość Bony mogła w nas budzić lęk. Przybyła do Polski jako egzotyczna księżniczka, nieprzeciętnie piękna i bystra, w dodatku nie wahająca się robić użytku z własnej inteligencji. Owszem, potrafiła deklamować z pamięci Horacego i Cycerona, ale nie obchodził jej pusty blichtr dworskich spektakli. Była stworzona do rządzenia. I potrafiła zabrać się do rzeczy, na każdym polu walcząc o potęgę dynastii Jagiellonów, a co za tym idzie - Rzeczpospolitej. Zaludniała pustkowia, wznosiła mosty, młyny, tartaki, rozbudowywała miasta i twierdze. Lubiła mawiać: „U was dukaty leżą na gościńcach, schylić się jeno, ażeby je zebrać. Nikt nie chce? Tym lepiej dla mnie”. I zbierała te dukaty workami, zostawiając po sobie świetnie zadbane królewskie dobra, przynoszące wielkie pieniądze, dzięki którym mogła trzymać w szachu i niepokorną szlachtę, i obce mocarstwa. Jak wielkie to były sumy, świadczy polityczna awantura z ostatnich wakacji - nasi politycy całkiem serio domagali się od Hiszpanii zwrotu pokaźnej pożyczki udzielonej przez Bonę królowi Filipowi II. Było tego 430 tys. złotych dukatów, z czego Hiszpan oddał ledwie dziesięć procent. A gdzie reszta?
Myślę, że Złoty Wiek Rzeczpospolitej, jak nazywamy czasy Zygmunta Starego, ten najlepszy okres naszej historii, w dużej części zawdzięczamy właśnie Bonie. Silnej, władczej, przedsiębiorczej kobiecie, której ambicje budowały potęgę kraju. Ale dostrzegliśmy to dopiero teraz (choć czy nie taki jest los wybitnych postaci?), wcześniej woleliśmy jej przypinać łatkę trucicielki.
Ironią historii w tym wszystkim jest to, że raz w życiu Bony opowieść o truciźnie nie była plotką. Gdy na starość opuściła coraz bardziej wrogą jej Polskę i wróciła do swego Bari, truciznę podał jej podstępny dworzanin. Tam umarła i tam ją pochowano. Polacy nie chcieli jej na Wawelu.
4. Maria Antonina i jej ciastka
Kiedy Maria Antonina usłyszała, że jej poddani głodują z powodu braku chleba, zakpiła ponoć: "To niech jedzą ciastka". Ten słynny wers tradycyjnie jest używany jako ilustracja arogancji władców, ich buty i obojętności na los poddanych, ale czy rzeczywiście były to słowa słynnej królowej Francji? Nie ma żadnych dowodów, że kiedykolwiek je wypowiedziała.
Zwrot ten po raz pierwszy pojawił się w odniesieniu do "pewnej księżniczki" w jednym z tomów "Wyznań" filozofa Jeana-Jacquesa Rousseau. Czy ową księżniczką była Maria Antonina? Co najmniej nieprawdopodobne. Tom "Wyznań" z anegdotą o ciastkach został napisany na początku 1766 roku. Maria Antonina miała wtedy ledwo 10 lat i była dzieciakiem na habsburskim dworze, a nie francuską królową. Rousseau zacytował jakąś sobie tylko znaną księżniczkę albo po prostu zwyczajnie ją wymyślił, szukając atrakcyjnej anegdoty, by opisać naturę aroganckich arystokratów. Ale w ogarniętej rewolucyjną gorączką Francji jego słowa tak świetnie pasowały do Madame Deficyt! Marii Antoninie nadano ten przydomek, bo miała wyjątkowy talent do trwonienia pieniędzy. Plotkowano o wielkich sumach, które traciła jako nałogowa hazardzistka (prawda) i pałacyku Petit Trianon, którego ściany wyłożyła złotem i brylantami (czysty wymysł, lecz wierzyli wszyscy). A wszystko to w czasie, gdy jej źle rządzony kraj pogrążał się w coraz większym kryzysie, a poddani umierali z głodu. Kazała im jeść ciastka? Kto, jak nie ona, mógłby się zdobyć na taką kpiącą ripostę?
Dziś wiemy, że wiele z tych opowieści to efekt zwykłego czarnego PR-u, że tylko głupcy mogli obarczać królową winą za finansowy krach Francji, że opowieści o jej rozrzutności też są mocno przesadzone (jej następczyni cesarzowa Józefina, żona Napoleona, pokonała ją w cuglach). Maria Antonina nie była gorsza niż inne arystokratki jej epoki. Ani lepsza, niestety, za co historia zafundowała jej dotkliwą karę. Tkwiła zamknięta w swojej złotej klatce, w wystawnym Wersalu, nie wychylając nosa za bramy, za którymi rozlewało się morze nędzy. I tkwi tam do dziś, jedząc swoje ciastka...