Nie użyję bardzo wyszukanej analogii, ale myślę, że powinno wystarczyć do ilustracji zjawiska. Dnia pewnego zaczyna stajesz przed wyborem. Stoisz na tarasie widokowym w środku wielkiej dżungli. Rozglądasz się i widzisz na horyzoncie szczyty gór. Możesz dotrzeć go każdego z nich. Patrzysz w dół i widzisz ścieżki zagłębiające się w dżunglę. Niektóre są ledwo widoczne i zaraz na wejściu z drzew zwisają mało przyjazne gady, inne są solidnie wydeptane, jeszcze inne oświetlone jak w Vegas z neonami i hostessami zapraszającymi do wejścia. (Wiem, wiem co myślisz, ale to moja dżungla ;) ).
Patrzysz jeszcze raz na góry w oddali i wybierasz sobie taką, która Ci szczególnie pasuje. S chodzisz z tarasu widokowego, bo trzeba się udać w drogę. Pamiętasz o swojej górze i zaczynasz się uważniej przyglądać ścieżkom, które prowadzą mniej więcej w tamtym kierunku. Oczywiście najkrótsza droga jest po prostej, ale tam żadnej ścieżki nie ma! Porośnięte krzakami straszliwie, widać, że zaraz zaczyna się jakieś bagno, zawieszka „uwaga miny”. Po cholerę sobie utrudniać życie, lepiej czegoś innego poszukać. Zaraz obok jest ścieżka w stylu „Vegas”. Porządna utwardzona droga zaglądasz dalej zmierza mniej więcej tam gdzie chcesz, wchodzimy.
To był dobry wybór. Dookoła jest świetnie, same udogodnienia, nie ma błota, bagien, węży ani innego tałatajstwa. Jedyne, co musisz robić, to trzymać tempo i niedługo dotrzesz do celu. Narzucasz sobie tempo i jedziesz. W pewnym momencie refleksja. Ok ścieżka jest super, tylko dokąd ja tak właściwie idę? Wchodzisz na drzewo, szukasz swojego szczytu, okazuje się, że odrobinę Cię zniosło. Widać go spokojnie na horyzoncie, kilka stopni od kierunku, w którym biegnie droga. No nie ma sprawy, bez paniki. Szybciej będzie iść wygodną drogą, niż brać teraz maczetę i przebijać się nie wiadomo jak długo przez krzaki. Jedziemy dalej.
Jest fajnie, na drodze spotykasz masę ludzi, wszyscy idą w tym samym kierunku jak podąża droga. Kolektyw spogląda na tych, którzy zaczynają rąbać drzewa i przedzierać się przez bagna jak na wariatów. Od czasu do czasu słyszysz plotki, że ktoś tam się dostał na jakiś superszczyt daleko od drogi, ale to tylko jednostki, które miały szczęście. Za jakiś czas wchodzisz na drzewo i znowu szukasz swojego szczytu. Tym razem nie jest dobrze, 90 stopni z boku. Od tej pory już nie będziesz się do niego zbliżać. Co zrobisz? Ścieżka jest super, ludzię są fajni, bo idą tą samą ścieżką. A tam trzeba by się spocić, machać maczetą, nauczyć jak polować na jedzenie i być może taplać w bagnie. Jak tak teraz opuścić taką fajną drogę, trzeba by się nauczyć nowych rzeczy, wszyscy mówią, że to trudne. Ja się boję! Co robić?
No właśnie. Co wygrywa w Twoim przypadku: ścieżka czy cel? Doszedłem do jednego wniosku. Gotowych ścieżek jest multum, ale nie ma takiej, która ma przy wejściu napis z moim nazwiskiem. Taką muszę sobie sam wyrąbać i najlepiej po prostej. Po drodze będą bagna, nauczę się jak je przebyć, trzeba karczować las, będę to robił. Ludzie będą się pukać w głowę, nie będę miał czasu na odpukiwanie ;).
Zastanowiło mnie to, jak wiele osób mówi dookoła na temat tych rzeczy, które ja chcę osiągnąć: to trudne, skomplikowane, za dużo pracy. Skąd one mogą to wiedzieć? Oceniają to ze swojej perspektywy! Poza tym, bez zrobienia tego w życiu nie zbliżę się do tego, czego naprawdę chcę. Tak naprawdę to ważny jest ten cel i nie ma co za bardzo przywiązywać się do ścieżki nieważne jak łatwo by się nią nie szło, bo ona prowadzi tam gdzie prowadzi, niekoniecznie tam, gdzie zmierzasz.