W życiu różnie to bywa. Ostatnio się przekonuję o tym co raz to częściej. W różnych chwilach jako chrześcijanin potrzebuję kontaktu osobistego z moim Bogiem. Nic w tym dziwnego, wszakże każdy wierzący człowiek, nie ważne przedstawicielem jakiej religii jest, zwraca się do duchowej sfery, aby "zaspokoić" swoje wnętrze. Kiedy jest smutno, kiedy są problemy, kiedy jest choroba, kiedy jest radość i wdzięczność, i tysiące innych przypadków powoduje to, że ja Łukasz Miller się modlę.
Odważne wyzwanie. Nie że sobie schlebiam czy coś w tym stylu, ale powiedzmy sobie szczerze, kto dziś przyznaje się do tego, że się modli? Na 50 osób może 1? Powód jest dość prozaiczny: modlitwa jest oznaką słabości i uzależnienia od kogoś innego niż ja sam. Mało kto, chce się przyznać, że nie jest "kozakiem na dzielni" i potrzebuje wsparcia od kogoś takiego jak Bóg. A jak zacznie się podkreślać ważność tego aspektu chrześcijaństwa to istnieje (być może) prawdopodobieństwo popełnienia towarzyskiego samobójstwa. Ja jakoś specjalnie ostatnimi laty, nie kryłem się z moją religijnością, a mimo to ludzie nadal się do mnie odzywają, więc szczerość chyba nie jest aż tak głupia.
Gdyby tak się zastanowić po co się modlę? Bo robię to od zawsze... Wychowałem się w domu chrześcijańskim i modlitwa "Ojcze Nasz" znana mi od 4-5 roku życia (może wcześniej). Zawsze wypowiadałem słowa do Boga, ale nie zawsze się modliłem. Modlitwa to nie jest konkurs recytatorski, modlitwa to nie są zawody na ilość wzniosłych słów w jednym zdaniu, modlitwa to rozmowa. Wiem, że to dziwnie brzmi, bo zazwyczaj wypowiadamy słowa, taki monolog robimy, mówimy 'amen' i koniec. Nikt nam nie odpowiada, nie słyszymy niczyjego głosu. Mimo wszystko, będę się upierał przy tym, że modlitwa to jak najbardziej rozmowa, gdyż Bóg ZAWSZE odpowiada. Tylko nie zawsze tak jakbyśmy chcieli, nie wtedy kiedy byśmy chcieli, nie zawsze mówi to co chcielibyśmy usłyszeć. Sorry, ale ja Bogu mówić nie będę, jak On ma się zachowywać. Przykro mi, jeżeli ktoś czuje się pokrzywdzony, gdy w przypadku modlitwy o zdrowie nie jest uleczona owa osoba w ciągu 5 sekund, a wraca do zdrowia w czasie z deka dłuższym. Oczywiście krytyków, nie będzie obchodzić to, że modlitwa została wysłuchana, ale to, że nie została spełniona teraz, natychmiast! Może i się czepiam, ale brak oczekiwanej reakcji na nasze modlitwy może zniechęcać i powodować powstanie myśli buntowniczych. A jest to bzdura, gdyż nie jesteśmy Bogu obojętni.
Przypomnieć warto sobie króla Dawida. Ten człowiek tak cierpiał, że - mówiąc kolokwialnie, choć mam nadzieję, że nie przesadnie - masakra. Ciągle to chciał go ktoś zabić, ciągle musiał przed kimś uciekać, ciągle to ktoś z jego otoczenia go wydawał i na niego donosił, a on mimo wszystko trwał w przekonaniu, że Bóg go wysłuchuje.
"Gdy jestem w niedoli, wzywam Pana I Boga mojego wzywam, A On wysłuchuje z świątyni swojej głosu mojego I wołanie moje dociera do uszu jego." (2 Sam. 22:7)
Czy jego ufność w Bożą opiekę była tylko złudzeniem? W żadnym wypadku, cały czas był z nim Bóg. Dziś się można dziwić, dlaczego Bóg dopuszczał tyle cierpienia w jego życiu, ale to troszkę inna bajka. Skupmy się na razie na tym, że Dawid może i miał full problemów, ale w zasadzie nigdy nie cierpiał z powodu kaprysu Boga. Czy zatem Dawid miał powód do tego, aby wątpić w celowość swoich żarliwych modlitw? Pytam hipotetycznie...
Osobiście wiele mi brakuje do Dawida, ale śmiało wychodzę z założenia, że jeśli Bóg troszczył się o króla Dawida żyjącego kilka tysięcy lat temu, to tak samo troszczy się i o mnie. A może nawet bardziej, biorąc pod uwagę moje ułomności... Nie mniej jednak, Bóg troszczy się o człowieka, tylko człowiek, musi Boga potraktować poważnie. Szczerze i w prostocie serca przyjść do Boga i powiedzieć co leży na sercu. Bez kombinowania nad wyniosłymi słowami, ale szczerze po prostu powiedzieć co jest nie tak. Otworzyć swoje serce przed Bogiem. To może być trudno, bo można to zrobić tylko wtedy, kiedy Mu w pełni i totalnie zaufamy. Okej, to może zająć troszkę czasu, sprawa indywidualna każdego. Ale warto, bo to przynosi efekty.
"Synu mój, daj mi swoje serce, a twoje oczy niechaj strzegą moich dróg!" (Przyp. 23:26)
Jeśli modlitwa jest oznaką słabości, a zarazem oświadczeniem tego że naszym ratunkiem jest Bóg, to ja oświadczam że jestem najsłabszy ze wszystkich. Jestem tak słaby, że nawet innych poproszę o modlitwę za mnie, szczególnie w konkretnych przypadkach, o czym wtajemniczeni wiedzą o co chodzi.
Czy modlitwa ma sens? Dla tych, którzy wierzą, że Bóg się nimi interesuje: tak. Mimo mego młodego wieku mam swoje problemy. Przedstawiam je Bogu i mówię jak jest, i jak bym chciał aby było, zaznaczając, że to Jego wola jest ostateczna i niech będzie według Jego woli. I ułamek sekundy później już mi lepiej. Zero stresu, zmartwienia, totalny wewnętrzny pokój. Nie wiem czy jest to coś w stylu "natychmiastowej" odpowiedzi Boga na moja słowa, ale modlitwa jest też potrzebna mi. W sumie to do kogo mam się zwrócić o pomoc? Kto jest w stanie mi pomóc? Człowiek? Litości...."
Tak mówi Pan: Przeklęty mąż, który na człowieku polega i z ciała czyni swoje oparcie, a od Pana odwraca się jego serce! Jest on jak jałowiec na stepie i nie widzi tego, że przychodzi dobre; mieszka na zwietrzałym gruncie na pustyni, w glebie słonej, nie zaludnionej.Błogosławiony mąż, który polega na Panu, którego ufnością jest Pan! Jest on jak drzewo zasadzone nad wodą, które nad potok zapuszcza swoje korzenie, nie boi się, gdy upał nadchodzi, lecz jego liść pozostaje zielony, i w roku posuchy się nie frasuje, i nie przestaje wydawać owocu." (Jer. 17:5-8)
Skoro już mam być tym słabeuszem, to jako cienias potrzebuję pewności, że sprawy potoczą się odpowiednim torem. Modlitwa jest pewnością, że to Bóg przejmuje dowodzenie i co by nie działo się i to tak finał będzie elegancki :)