Coldplay to obecnie najpopularniejsza kapela grająca alternatywny rock. Trudno powiedzieć, co tak naprawdę leży u podstaw ich wielkiego sukcesu. Być może to, że ich muzyka jest ambitna, niepoddająca się presji rynku, a jednocześnie przyjazna masowemu odbiorcy, bo nie jest przesadnie wyrafinowana. Cokolwiek by to nie było, faktem jest, że Coldplay się sprzedaje i każda ich płyta jest wydarzeniem. Tak było z ich najnowszym dziełem zatytułowanym „Viva La Vida Or Death And All His Friends”, którego nazwa została zaczerpnięta z obrazu malarki Fridy Kahlo („Viva La Vida”). Zresztą chłopaki z Coldplay, bardzo zainteresowali się malarstwem podczas sesji nagraniowej do tego albumu. Okładkę „Viva La Vida Or Death And All His Friends” zdobi obraz francuskiego malarza Eugene’a Delacroix z 1830 roku, „Wolność wiodąca lud na barykady”, natomiast w alternatywnym teledysku do utworu tytułowego z płyty wokalista zespołu Chris Martin wędruje po Hadze z obrazem pod pachą.
To mój ulubiony album tej grupy, na równi z „Parachutes” oczywiście. Co prawda nie ma na nim evergreenów, takich jak: „Don’t Panic”, „Spies”, „Yellow”, „Trouble”, „Clocks” czy „Speed of Sound” z poprzednich albumów, ale „Viva La Vida Or Death And All His Friends” stanowi zwartą, przemyślaną konstrukcję. Słychać dojrzałość w każdym utworze z tej płyty i co bardzo ważne, te utwory nie wylecą mi tak szybko z głowy. Coś takiego, miało miejsce z ich poprzednim dokonaniem, „X&Y”, z której do dzisiaj pamiętam tylko „Speed of Sound”, będący upgradowaną wersją „Clocks” z albumu „A Rush of Blood to the Head” oraz „Talk”, piosence opartej na syntezatorowym riffie, pochodzącym z utworu „Computer Love” grupy Kraftwerk.
Tytuł „Viva La Vida…” może bardzo zmylić. Mimo tego, że nazwa albumu wzięła się od obrazu Kahlo, że zespół nagrywał go między innymi w Barcelonie, to jest to album bardzo brytyjski, choć lepszym określeniem byłoby „wyspiarski”, broń Boże hiszpański. W nowych piosenkach Coldplay, słychać wpływy wielu brytyjskich twórców (The Beatles, Peter Gabriel, The Police, Radiohead) oraz irlandzkiej supergrupy U2 do której członkowie Coldplay uwielbiają być porównywani.
Album rozpoczyna „Life in Technicolor”, pierwszy instrumentalny utwór w historii zespołu, będący efektem współpracy Coldplay z Jonem Hopkinsem, twórcą muzyki elektronicznej. Grupa nagrała z nim także, fragment utworu „Death And All His Friends”, zatytułowany „The Escapist”, nawiązujący do „Life in Technicolor”, który ładnie zamyka album. „Life in Technicolor” ładnie przechodzi w „Cemeteries of London”, w którym najbardziej charakterystycznym elementem jest etniczna pulsacja, obecna również w genialnym „Lost!" .Ten kawałek wyróżnia się jeszcze w inny sposób. Mianowicie słychać w nim „funkujące” kościelne organy. „42” to bardzo intrygujący materiał. Rozpoczyna się bowiem jak typowa ballada zespołu. Jest tylko Chris Martin, który śpiewa i gra na pianinie, ale tuż przed końcem drugiej minuty, nagranie zaczyna się rozpędzać, żeby się przeistoczyć w stadionowy hymn. Chciałoby się napisać, że piosenki „Lovers In Japan / Reign Of Love”, „Yes” oraz “Death And All His Friends” to jak „42”, również złożone, wielowątkowe kompozycje. Niestety, tak nie jest. W tych przypadkach mamy dwa utwory połączone w jedną całość. Po co? Niewiadomo. Może, po prostu członkowie zespołu uznali, że tak jest bardziej cool? Ja na przykład nie widzę zbytniego związku pomiędzy błahą, „stadionową”, popową pioseneczką „Lovers In Japan” a delikatną fortepianową balladą „Reign of Love”. Ale tak widocznie musiało być. W końcu nad tym albumem czuwał sam Brian Eno (choć są tacy, którzy twierdzą, że jego muzyczne wizje nie są dzisiaj warte funta kłaków). Co by nie pisać o Eno, jego produkcje zawsze są wzorem dla innych (już kilka razy albumy U2 produkowane przez niego zgarniały nagrody Grammy) i słychać tę wzorcową produkcję tutaj, szczególnie w utworze tytułowym. Co prawda, moim zdaniem, oni wszyscy tutaj przesadzili, bo utwór „Viva La Vida” brzmi sztucznie. Porwali się z motyką na słońce, ale nie sposób nie docenić tej produkcji i tego kunsztu wykonawczego (wielkie brawa dla Davide Rossiego, który zaaranżował i zagrał wszystkie partie smyków). Jakby tego było mało, członkowie zespołu Creaky Boards oskarżyli Coldplay o zbyt daleko idącą inspirację ich utworem „The Song I Didn’t Write” przy nagrywaniu „Viva La Vida”. Rzeczywiście, nie da się ukryć, że melodia podobna, aczkolwiek Amerykanie mają ten, swój utwór lepszy, bo nie taki „nadmuchany”.
Nie wiem, czy najlepszym utworem z tej płyty, nie jest utwór najbardziej oczywisty, najprostszy, wyraźnie nawiązujący do poprzednich dokonań zespołu – „Violet Hill”. Ale to, nie jest taka głupia piosenka. Niby prosty, rockowy utwór, w którym wszystko się kręci wokół wyszczerbionych, zniekształconych dźwięków gitary Jonnego Bucklanda, a Martin śpiewa w niej, coś o karnawałach, jakimś tam grudniu, wojnach, religiach, a jednak jest to, pierwszy antywojenny utwór Coldplay. Wydaje mi się, że właśnie „Violet Hill”, rozpowszechniany od 29 kwietnia do 6 maja za darmo za pośrednictwem Internetu (2 miliony ściągnięć) nakręcił olbrzymią sprzedaż nowego albumu kapeli. Choć w sumie nie musiało tak być, w końcu Coldplay mają już renomę.