Zacznijmy od banału - 50 Centa można kochać lub nienawidzić, jest on jednak obecnie jedną z najważniejszych i najbardziej wpływowych postaci w światowym rapbiznesie.

Data dodania: 2010-01-21

Wyświetleń: 2467

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Jedni stoją za nim murem, wspominając cieszące się ogromną popularnością wydawnictwa "Get Rich or Die Tryin'" i "The Massacre", kawałki takie jak "In da Club", "Many Men (Wish Death)", "If I Can't", "P.I.M.P.", czy "Candy Shop", a na potwierdzenie klasycznego statusu owych krążków przywołują zdanie Jay-Z: "men lie, women lie, numbers don't". Inni wytkną mu, że jest produktem marketingowym, osobą, która prowadzi hiphop do ruiny poprzez lansowanie komercyjnych trendów, będą przytaczać do znudzenia liczby prezentujące sprzedaż albumu "Before I Self Destruct" jako argumentu potwierdzającego fakt, że 50 Cent już się skończył. Czy można jednoznacznie powiedzieć, że w tym sporze ktoś ma rację?

Zdecydowanie nie. Pewne jest jednak, że 50 cały czas znajduje się w centrum zainteresowania większości fanów hiphopu, niezależnie od wyników komercyjnych jego wydawnictw. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że sytuacja faktycznie wygląda niewesoło. Zeszłoroczne dokonania całego G-Unit i obecne osiągnięcia "Before I Self Destruct" potencjalnie są wodą na młyn hejterów 50 Centa i bolączką jego fanów. Czy rzeczywiście? Zanim podejmę próbę odpowiedzi na to pytanie, wspomnę jeszcze o kwestii beefów szefa G-Unit. Potyczka z Rick Rossem była (jest?) najciekawszym wydarzeniem hiphopowym tego roku. Poziom intelektualny bywał niski, artystyczny - momentami żenujący, cała sytuacja stanowiła jednak genialną niewymagającą rozrywkę, w której postronnie brało się udział z czystą przyjemnością. Zarówno Rick Ross jak i jego dozgonni fani twierdzą (nie mając zresztą innego wyboru), że ten całą potyczkę wygrał. Gdzieś tam na uboczu stoi Game, który za bardzo nie może się zdecydować, czy chce dalej prowadzić wojnę z 50 Centem, ale na wszelki wypadek od czasu do czasu mu docina. Środowisko hiphopowe jest podzielone. 50 próbuje wywołać beef z Jayem-Z, wie jednak, że nie będzie to łatwy rywal, więc zaczepki Curtisa są dosyć nieśmiałe. Zamieszanie jest ogromne, a wszystko to prowadzi do powstawania mitów dotyczących postaci samego szefa G-Unit. Nie będzie to więc tradycyjna recenzja - raczej artykuł mający na celu te mity obalić. Chodzi mi tutaj przede wszystkim o 3 kwestie, będące punktem spornym internautów na całym świecie, a także zalążkiem dyskusji przepełnionych ignorancją, nieznajomością faktów, jak również zaślepieniem w postrzeganiu idola. Tezy, które między innymi będę w tym artykule obalał to: 1. 50 Cent przegrał beef z Rick Rossem, 2. Wynik sprzedaży płyty "Before I Self Destruct" to porażka, 3. "Before I Self Destruct" to płyta wybitna/bardzo dobra.

Zacznijmy jednak od początku. Powtórzę to, co pisałem przy okazji recenzji krążka pt. "Curtis" - 50 Cent jest dokładnie zaplanowanym produktem marketingowym, który paradoksalnie zrobił największą karierę w hiphopowym świecie XXI wieku. Z tym faktem trzeba pogodzić się już na wstępie. To nie skillsy zapewniły szefowi G-Unit popularność, nie flow, tak magicznie zmieniony poprzez jedną z kul, które przeszyły jego ciało, nie biografia, bo chyba żaden rozsądny fan hiphopu do końca w nią nie wierzy - 50 Cent znalazł się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie, a specjaliści od marketingu potrafili to doskonale wykorzystać. Znowu powtórzę się za własną recenzja "Curtisa", ale pisana była dawno, więc warto te słowa przypomnieć - "Get Rich or Die Tryin'" klasykiem nie jest i nigdy nie będzie, "The Massacre" nie było albumem gorszym od debiutu.... Zdania nie zmieniłem z jednym wszak zastrzeżeniem. Debiut 50 Centa nie będzie klasykiem, jeśli rozpatrywać go będziemy pod kątem dokonań artystycznych. Faktem jest natomiast (i tutaj teoria rozminęła się z praktyką), że krążek ów zrobił niesamowite zamieszanie, już teraz został przez wielu zmitologizowany, tak więc nawet hejterom Curtisa nie pozostanie nic innego, jak uznać jego klasyczny status. Zdroworozsądkowe tezy można lansować, żaden jednak, nawet najbardziej wpływowy krytyk, nie będzie w stanie wygrać z opinią masowej publiczności. Co z trzecim albumem 50 Centa? Trudno byłoby przewidzieć to na bieżąco, ale już teraz można taką tezę postawić - "Curtis" sprzedał się przyzwoicie choć poniżej oczekiwań, nie przyniósł jednak światu muzyki nic innego poza modą na przeróbki kawałka "Ayo Technology". Żenujące? Owszem, i dziwi mnie niezmiernie, że nikt do tej pory Centowi tego nie wypomniał.

Hejterzy 50 Centa i fanatycy hasła G-Unot już zacierają ręce, więc żeby nie było za wesoło przejdźmy na moment na drugą stronę barykady. Tam od długiego czasu znajduje się niegdyś protegowany, teraz oponent 50 Centa - The Game. Nielojalność i gryzienie ręki, która karmi - to tylko najbardziej oczywiste zarzuty, jakie temu panu można postawić, gdyż oczywistym jest, że to Cutris Jackson zapewnił ogromną karierę Graczowi z Zachodu. Pójdźmy jednak odrobinę dalej. Hejtujcie, denerwujcie się, wyrywajcie włosy czytając te słowa, takie są jednak fakty - The Game to taki sam, a może nawet i lepiej dopracowany produkt marketingowy jak jego ex-mentor. Z dobrej inteligenckiej rodziny artysta ten nie pochodził, ale czy naprawdę wierzycie, że to akurat on jest tym prawdziwym członkiem Bloodsów, handlarzem narkotyków niegdyś postrzelonym, człowiekiem trzęsącym podziemnym LA? "On jest, 50 nie. Czemu? Bo tak". Można sobie w ten sposób jeszcze długo dyskutować, a prawda jest taka, że na pewno biografia nie jest tym, co może rozstrzygnąć beef na korzyść którejś ze stron. "G-Unot" to hasło chwytliwe, Game jest mistrzem autokreacji i część świata hiphopowego bezmyślnie powtarza stereotypy dotyczące "potyczki" obu panów. Kłótnie internautów trzymających strony rożnych obozów są niemerytoryczne i przepełnione wulgaryzmami. Czy to naprawdę ma aż takie znaczenie? Czy będziemy roztrząsać, który z panów jest "bardziej prawdziwy", wiedząc, ze przynajmniej połowa opowieści zawarta w ich tekstach to fałsz, będący w tym przypadku konwencją? Może lepiej zwracać uwagę na wartość artystyczną ich dokonań? Prawda - często nie jest ona najwyższej próby, ale tę kwestię będzie jeszcze okazja poruszyć.

Game uwielbia dissować i rzucać ksywkami innych wykonawców. Te 2 czynniki będą już zawsze nieodłącznym elementem jego kariery. Zbliża się premiera płyty "The R.E.D. Album" i jeszcze do tego czasu dostanie się niejednej osobie. Czemu bowiem porzucać tak dobry sposób na podniesienie wyników sprzedaży? Swoją drogą ciekaw jestem, ile razy jeszcze premiera tego krążka zostanie odsunięta, i czy Game będzie w stanie dobić chociaż do złota. Wątpliwe, ale czas pokaże. Warto jednak przypomnieć, by zakończyć wątek reprezentanta Los Angeles, że Game miał moment, w którym zbliżył się do 50 Centa. Chodzi o początek beefu na linii 50 Cent/ Rick Ross, kiedy to pierwszy z panów po prostu miażdżył oponenta. Game ewidentnie przyłączył się wtedy do nagonki na Rossa, mówił: "50 eating you boy" (http://www.sohh.com/2009/02/the_game_sides_w_50_cent.html), a gdy ten podźwignął się i przynajmniej chwilowo przestał ośmieszać, raper z Kalifornii "przypomniał" sobie, kto jest jego śmiertelnym wrogiem. Teraz były członek G-Unit czuje się bezpieczny, wie, że 50 ma dużo spraw na głowie i od czasu do czasu bezpiecznie mu docina. W jednym z ostatnich wywiadów stwierdził: "dla gościa, który debiutując sprzedał 10 milionów, powrócić 3 albumy później ze sprzedażą na poziomie 160 000 to katastrofa. Naprawdę mi przykro. Jeśli potrzebuje mojej pomocy, wypowiem kilka razy jego ksywkę, by pomóc mu się utrzymać" (źródło: http://www.sohh.com/2009/12/game_feels_sorry_for_50_cents_rap_career.html). Żenujące? Zdecydowanie tak.

Tym sposobem dotarliśmy do kwestii chyba najciekawszej - beefu na linii 50 Cent/ Rick Ross. Od czego wszystko się zaczęło? Od publikacji strony internetowej "The Smoking Gun", w której to podane były dowody na pełnienie przez Rossa funkcji strażnika więziennego. Ciężko o większe faux pas w świecie hiphopowym. Sam Ross nie przyznał się początkowo do wstydliwej przeszłości. Tłumaczył sytuację słowami: "Moje życie jest w stu procentach prawdziwe. Ci internetowi hakerzy nałożyli zdjęcie mej twarzy z czasów kiedy byłem nastolatkiem na ciało innej osoby. Nie uważacie, że jeśli byłaby to prawda, podaliby więcej szczegółów jak daty albo cokolwiek innego? Działam w przemyśle rozrywkowym i wielu ludzi mnie nienawidzi ponieważ jestem na szczycie. Jak powiedziałem przed chwilą - moje życie jest w 100 procentach prawdziwe" (źródło: http://www.hiphopdx.com/index/news/id.7356/title.rick-ross-exposed-by-thesmokinggun-com). Faktów było coraz więcej, więc reprezentantowi Miami nie pozostało nic innego, jak przyznać się do uprawianego zawodu: "Tak, to ja. Nigdy nie starałem się ukryć mej przeszłości. Umieszczałem [prawdziwe] imię i nazwisko na płytach. Wytwórnia miała mój numer ubezpieczenia. Miałem wzloty i upadki i to sprawiło, że jestem kim jestem. Nigdy nie donosiłem na ziomków, nigdy ich nie oskarżałem. Nigdy żadnego nie zamknąłem, co jest w tym wszystkim najważniejsze. Zawsze uważałem, że będąc sobą, nie jestem nikomu winien wyjaśnień. Jak mówię, że sprzedawałem dragi, to znaczy, że to robiłem. Gdy mówię, że jestem bogaty dzięki kokainie to znaczy, że jest to prawda. To uliczna przeszłość, która się dokonała" (żródło: http://www.hiphopdx.com/index/news/id.7847/title.rick-ross-admits-correctional-officer-past). Cenię Rossa jako rapera, którym jest nota bene coraz lepszym i dopóki nagrywki trzymają poziom, nie obchodzi mnie jego przeszłość. Mógł zamiast kokainy handlować grejpfrutami na przedmieściach Miami, mógł sniczować zza firanki, mógł wreszcie sprzedawać kolegów za paczkę fajek - który w końcu raper prowadzi takie życie, o jakim nawija? Nie myśleliście chyba, że Ross naprawdę handlował kokainą? A jeśli był dilerem, to najgłupszym w historii, który bowiem handlarz nielegalnymi substancjami otwarcie się do uprawianego procederu przyznaje? Nie to wszystko jednak jest istotne - najgorsze jest, że Officer Ricky po prostu wciskał kit. Clinton kłamał w sprawie skandalu z Monicą Lewinsky i było to gorsze dla Amerykanów niż sam fakt zdrady, Kwaśniewski kłamał w sprawie powodów swej niedyspozycji i to było krytykowane, bo przecież takie potknięcia Polacy by mu wybaczyli. Tak też było z Rick Rossem.

Choć nie o reprezentancie Miami traktuje ten artykuł, przypomnienie tych kwestii było niezbędne. Ross postanowił bowiem odwrócić uwagę od niewygodnych dla jego kariery spraw i w numerze "Mafia Music" zaatakował 50 Centa. Była to pierwsza bramka samobójcza. 50 odpowiedział (słabymi) kawałkami, serią kreskówek, a przede wszystkim wciągnął do gry byłą dziewczynę Rick Rossa. Czy może być dla faceta coś bardziej poniżającego, niż gdy była kobieta trzyma stronę największego wroga? To właśnie w tym momencie, gdy Ross leżał na deskach, a sędzia w odliczaniu był już przy ósemce, Game stanął po stronie Fifty'ego. Co zrobił artysta z 305? Gdy nie pomogło nagrywanie marnej jakości dissów, w których wyzywał oponenta od małpy, zaczął się po prostu lansować. Niezliczona ilość klipów, przekonywanie o statusie "Bossa", autokreacyjne filmy wrzucane do internetu, kawałki, w których brnął w zaparte przekonując usilnie, że jest tym, za kogo go uważano - tak mniej więcej wyglądała taktyka Ricky'ego. Ross się lansował, a 50 Cent z niewiadomych przyczyn odpuścił. Ex-oficer chyba sam nawet uwierzył, że beef wygrał, co zaczął podkreślać przy każdej możliwej sytuacji. Gdy "Deeper Than Rap" zadebiutowało na 1 miejscu z dość przeciętna sprzedażą, a jak miało się potem okazać niższą niż "BISD" (album nie miał po prostu godziwej konkurencji w tamtym tygodniu), Ross wypuścił filmik, w którym jarał się tym faktem jak dziecko, a jego przydupaski z Triple C's niemalże dostawali wielokrotnych orgazmów przed kamerą - była to bramka samobójcza numer dwa. Frontman Carol City Cartel poszedł jeszcze dalej i zaczął w swych wypowiedziach dissować samego Eminema. Ten w jakimkolwiek wywiadzie nie zająknął się nawet na temat Rossa i zabił tegoż samą ignorancją. Ricky, gdy zobaczył, że nie ma odzewu, zaprzestał praktyki - bramka samobójcza numer trzy. Czwartego gola strzelił sobie Ross (o czym również już pisałem) postanawiając wydać płytę Triple C's. 50 przerwał milczenie, zaczął nabijać się z tego, że nikt Triple C's nie zna i przewidział sprzedaż płyty "Custom Cars & Cycles" na poziomie 10 tysięcy. Niewiele się pomylił. Piąta i ostatnia bramka samobójcza to wypowiedź Rossa sprzed mniej więcej dwóch tygodni. Raper poproszony o komentarz w sprawie pierwszotygodniowej sprzedaży krążka "Before I Self Destruct" powiedział: "Świętujemy koniec tej cipki. R.I.P. dla osła. Pochowaliśmy go. Dobrze się z tym czuję. Nie bądźcie zaskoczeni, wiedzieliście, że tak będzie..." (źródło: http://www.sohh.com/2009/11/rick_ross_on_50_cents_bisd_161k_first_we.html). Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale 50 w pierwszym tygodniu sprzedał więcej niż Ross z "Deeper Than Rap" i Triple C's razem wzięci. Jeśli dodamy do wszystkiego filmiki w stylu tego, w którym widzimy scenę samochodową z czytaniem pozdrowień z wkładki "Custom Cars & Cycles", a w nich zawartym dissem na oponenta, a także ziomkiem Rossa śmiejącym się z wyczytywanych sucharów jakby był to zapis najlepszego skeczu w historii kabaretu, to mamy już obraz sytuacji. Mają więc rację ci, którzy twierdzą, że 50 nie zniszczył Rossa - Ross zniszczył się sam. Raper z Nowego Jorku tylko wywołał lawinę, a reszta potoczyła się naturalnie z jedynie lekkim jego udziałem.

Ross lansuje się nadal, nagrywa klipy, pokazuje w internecie swoją biżuterię, a także zakupy samochodowe. Wszystko to jest wyrazem jakiegoś kompleksu niższości, który powstał w wykonawcy, a ja czekam aż porzuci te zabawy i zajmie się na poważnie nagrywaniem, bo jest obecnie w naprawdę dobrej formie. Co z 50 Centem? Jest pod nieustannym atakiem opinii publicznej, twierdzącej zgodnie, że 161 000 sprzedanych egzemplarzy w pierwszym tygodniu to porażka. W tym momencie wynik plasuje się na poziomie 257 tysięcy. Weźmy pod uwagę kilka faktów: 1. Data premiery była wielokrotnie odkładana, co prawie nigdy nie wpływa dobrze na sprzedaż krążka, 2. Album wypłynął do internetu niemalże miesiąc przed premierą, 3. 50 Cent nie miał singla na najwyższych miejscach listy Billboardu, co więcej, nie promował specjalnie wydawnictwa dużą ilością klipów, 4. Artysta nagrał krążek w innej, niezbyt komercyjnej konwencji, 5. Z każdym rokiem (miesiącem) płyty sprzedają się coraz gorzej. Przeanalizujmy sobie sprzedaż innych albumów. Mamy w tym roku 2 hiphopowe (nie podciągam pod tą kategorię Balck Eyed Peas) platynowe albumy: "The Blueprint 3" Jaya-Z i "Relapse" Eminema. Ile jest płyt złotych? - każdy chyba sam potrafi sobie odpowiedzieć na to pytanie. 50 Cent lada tydzień przeskoczy epkę Drake'a i znajdzie się w ścisłej czołówce, jeśli chodzi o sukcesy komercyjne. Popatrzmy na innych wykonawców - o Triple C's już mówiliśmy, ale pójdźmy dalej - Fat Joe - 8 000, Playaz Circle - 8 000 (wyniki z pierwszego tygodnia), nawet tak uwielbiany i popularny wykonawca jak Kid Cudi ledwo przekroczył łączną ilość 200 000 egzemplarzy. Ross sprzedał łącznie około 300 000, więc również zostanie prześcignięty. Nawet nowy Timbaland, według prognoz, ma osiągnąć pułap ledwie czterdziestu (!!!) tysięcy. Zastanówmy się więc wspólnie, czy w świetle opisanych faktów 257 000 w trzy tygodnie to tak wielka porażka? Dla albumu, który wypłynął do internetu tak wcześnie, albumu z tragicznej jakości pierwszym singlem?

Skoro mowa o poziomie nagrywek, warto obalić kolejny popularny mit. "Before I Self Destruct" nie jest płytą wybitną. Owszem, są mocne momenty, tak naprawdę jednak nie ma ten album ani potencjału komercyjno-przebojowego, ani czegokolwiek na tyle wyróżniającego się, by dowartościować ulice. "Baby by Me" to zdecydowanie najgorszy singiel 50 Centa w jego karierze i nie pomaga tutaj nawet gościnny występ Ne-Yo, który swymi refrenami niejeden już kawałek wyciągał na wyższy poziom. Piosenkarz R&B komentując kwestię kolaboracji, wypowiedział słowa do złudzenia podobne do komentarza przy okazji współpracy z Fabolousem nad kawałkiem "Make Me Better". Mówił, że początkowo miał to być jego solowy utwór, raper dograł się i wyszło mu to tak dobrze, iż Ne-Yo postanowił oddać ten track koledze. W tamtym przypadku była to jednak prawda, w tym - sztuczne nakręcanie publiczności. Nie jest to jednak jedyny przykład, gdyż na przestrzeni całego krążka zdecydowanie nie wyszły Centowi kawałki o kobietach i, co najważniejsze, nie pasują one tak naprawdę do całości krążka. Jeśli chodzi natomiast o pozostałe tracki - tu wszystko jest w rękach producentów. Podkłady takie jak "Then Days Went By", "Strong Enough" czy "I Got Swag" ciężko zepsuć, szczególnie gdy nawija pod nie doświadczony raper jakim jest mimo wszystko 50 Cent. Nie robi on jednak nic szczególnego, co mogło by zapaść w pamięć. Progresu w składaniu rymów nie widać, a próby zmiany flow nie zawsze wychodzą na dobre. Pojawia się jakaś innowacyjna chrypa, 50 próbuje przyśpieszać nawijkę, ale tak naprawdę wolałem już ten spokojny, melodyjny flow z początków kariery reprezentanta Nowego Jorku. Wspomniałem o braku poprawy jakości tekstów. Weźmy za przykład kawałek "So Disrespectful". Jest to niewątpliwa petarda, track dopieszczony od strony produkcyjnej, dźwięki pianina ruszają głową, mocny werbel wybija rytm, a szef G-Unit emanuje tak charakterystycznym dla siebie luzem. Wszystko gra dopóki nie wsłuchamy się w warstwę liryczną. Rymy Jeezy/ Weezy/ B.G/ Pimp C??? Naprawdę nie trzeba być wirtuozem pióra, by wymyślić coś lepszego. Cały kawałek rozpoczyna się od zdania: "Your daddy fucks your momma, then fucks your sister" - przyznacie, że niezbyt subtelny punchline. Pochwalić można rapera za tekst: "Come on Game, you'll never be my equal/ Your homies shoot doors, my niggas shoot people" - gra słów może nie wybitna, ale na przestrzeni innych dokonań Fifty'ego robi wrażenie. Ewidentnie dobrym momentem krążka jest kawałek "Psycho", tutaj też jednak najbardziej zwracają na siebie uwagę refren i zwrotki Eminema. Charyzmatyczny i dobry technicznie track "Ok, You're Right" znany był już dużo wcześniej, więc niczym nie zaskoczył. Podsumowując - "Before I Self Destruct" jest płytą przyjemną w odbiorze, do której można wrócić kilka razy, nie niesie jednak ze sobą nic specjalnego; nic co mogłoby ją na stałe wpisać do kart historii muzyki rap.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena