Dobra zabawa i śmiech aż do łez - chyba takie było założenie podczas realizacji spektaklu "Bóg" na podstawie sztuki Woody'ego Allena w Teatrze Osterwy w Lublinie. I z czystym sumieniem można stwierdzić, że plan został wykonany.

Data dodania: 2009-11-12

Wyświetleń: 2707

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Od samego początku zbaraniała widownia z zapartym tchem obserwuje poczynania aktorów na scenie, co chwilę wybuchając salwą śmiechu.
Po dwóch dość ciężkich prapremierach w tym sezonie - "Rock&Rollu" Toma Stopparda i "Widnokręgu" Wiesława Myśliwskiego oraz po bajce na podstawie książki Grażyny Lutosławskiej, lubelscy twórcy raczą sztuką "Bóg", ostatnią premierą tego sezonu, która odbyła się 5 czerwca.
W zasadzie od samego początku nie wiadomo o co chodzi. Jerzy Rogalski biega po scenie, coś odmierza i zaznacza. Kiedy tylko zniknie, szuka go Wojciech Dobrowolski. A to wszystko jeszcze przed rozpoczęciem sztuki. Na koniec pośrodku sceny ląduje stolik z maszyną do pisania i podnosi się kurtyna. Już wydaje się, że akcja się wyklaruje, ale gdzie tam. Zaczyna się robić jeszcze większy bałagan niż był. Rogalski jako Schizokrates (lub Schizokrates jako Rogalski - to trudno stwierdzić), próbuje napisać sztukę na konkurs dramaturgiczny w Atenach. Ciężko to zrobić w takim bałaganie i z jednym tylko aktorem, czyli Wojciechem Dobrowolskim - Kretynikiem, który nie bardzo akceptuje warunki i nie zgadza się na sugestie pisarza - reżysera. Biedna Karolina Stefańska, jako Inspicjentka, próbuje bezskutecznie zapanować nad coraz większym rozgardiaszem, a tak naprawdę wszyscy traktują ją jako "popychadło". W końcu, kiedy Kretynik ucieka z teatru, Rogalski ogłasza koniec sztuki, dziękuje widzom za przybycie i prosi o odbiór pieniędzy za bilety w kasie. Zapalają się światła, jednak ubawieni widzowie ani myślą wychodzić. Nagle Dobrowolski wkracza na scenę prowadzony przez Straż Miejską, która złapała go biegającego wokół teatru w piżamie (notabene nie była to piżama, tylko strój grecki). Strażnik miejski (Krzysztof Olchawa) również zostaje zwerbowany do spektaklu. Kolejną niespodzianką jest nowa gwiazda lubelskiej sceny - Dorota Lewińska z Lubartowa (Monika Babicka), którą Kretynik zaprasza na scenę z widowni. Atrakcyjna seksbomba znowu zakłóca pracę nad sztuką i demobilizuje aktorów, znaczy aktora. Dodatkowo okazuje się, że Dorotka jest napaloną dziewicą, szukającą wrażeń i orgazmu. Z opresji chce wybawić ją Chłopak z Widowni (Mikołaj Roznerski), gdy niespodziewanie okazuje się, że za całość bałaganu odpowiada niejaki Lorenzo Miller (w tej roli Artur Kocięcki), który przypisuje sobie autorstwo wszystkiego, co dzieje się na scenie i na widowni. Twierdzi, że to on powołał wszystkich do życia, zarówno Kretynika, Schizokratesa, Dorotkę, Suflera, Inspicjenta, jak i całą widownię, i wszyscy ci ludzie są tworem jego wyobraźni, zachowują się tak, jak on wymyślił. Totalna schizofrenia i kolejna salwa śmiechu. I już biedni lubelscy teatromani nie mogą wysiedzieć na krzesłach ze śmiechu, kiedy na scenie pojawia się gwiazda wieczoru - Chochoł, Słomamen, czyli Szymon Sędrowski we własnej osobie. To jest po prostu hit. A w zasadzie nie hit, lecz Chochoł z "Wesela", któremu znudziło się bycie Chochołem i postanowił szukać szczęścia w innej sztuce. Góralski strój ludowy, ciupaga, Janosikowy pas i słoma spod niego wystająca. A do tego czapka krakowska na głowie. No i taniec, bynajmniej w niczym nieprzypominający tańca chochoła z "Wesela". Ta scena to istna tortura dla widzów. Już nie chodzi o to, że trudno usiedzieć ze śmiechu, ale że brzuch boli, a z oczu płyną łzy. I już nie da się śmiać, a jednak widzowie ryczą ze śmiechu i przyklaskują tańczącemu Sędrowskiemu. W tej krótkiej scenie zdeklasował wszystkich pozostałych. Był po prostu najlepszy. Po jego wyczynach nic już nie robiło aż tak wielkiego wrażenia, ani Łukasz Król zjeżdżający na linie ponad głowami widzów jako Zeus, ani tajemnicza maszyna Debiliusza, ani wyczyny Doroty Lewińskiej, ani nawet starania Dobrowolskiego i Rogalskiego. Sędrowski był po prostu niedościgły. I gdyby się dało, zapewne musiałby wiele razy bisować.
Ale zanim bisowanie, do rzeczy. Schizokrates w końcu wystawia sztukę na Festiwalu Dramaturgicznym w Atenach, mimo że ma drobny problem z jej zakończeniem. Kretynik gra główną rolę niewolnika, który zgadza się przesłać królowi Edypowi ważną wiadomość. W razie gdyby wiadomość była zła, biednemu Kretynikowi grozi śmierć z rąk strażnika królewskiego (miejskiego?), w przypadku przekazania dobrej wiadomości, ma prawo odzyskać wolność. On sam nie kwapi się do tej wolności, dobrze mu w charakterze niewolnika, ale jest przecież Dorotka Lewińska, która wolność postawiła jako warunek jakichkolwiek doznań i atrakcji. No i dyrektor teatru, który zagroził, że jeśli Kretynik odmówi przyjęcia wyzwania, ten wyrzuci go z pracy dyscyplinarnie. A przecież mamy kryzys. Biedny Kretynik poszedł. Co ważne, Dorotka nie doczekała się powrotu posłańca i wyszła za mąż za dyrektora teatru. Spektakl został odegrany, jednak Kretynik "zabił" wszystkich grających w nim aktorów. Wściekli artyści zeszli ze sceny, rezygnując z gry w lubelskim spektaklu. A jakie konsekwencje będzie miał taki bunt? Tego nie wie nikt.
Jak się okazało, treść owej ważnej wiadomości brzmiała "TAK". Okazało się, że mimo pozorów błahości, jest to niezwykle ważna sprawa. Pytanie brzmiało bowiem "Czy Bóg istnieje?" I właściwie nie wiadomo, czy jest to dobra, czy zła wiadomość. Bo jeśli istnieje jakaś wyższa Siła, czeka nas odpowiedzialność za popełnione czyny. Z drugiej strony istnienie Boga oznacza, że jest Ktoś, kto w jakiś niewidoczny sposób kieruje naszym życiem, nie jesteśmy pozostawieni samym sobie, nie toniemy w chaosie. Poza tym istnienie Boga daje nadzieję, że śmierć nie oznacza końca naszego istnienia, że jest jeszcze coś, co czeka nas po drugiej stronie.
Aby jakoś określić ten spektakl, nasuwa się tylko: świetny, zabawny, dowcipny. Choć właściwie trudno stwierdzić, o czym jest sztuka, czy o teatrze w teatrze, czy o tworzeniu spektaklu, czy o lubelskich aktorach. Po dłuższych przemyśleniach można dojść do wniosku, że jest w niej ukryty sens, z pozoru błahy i zabawny, jak to u Allena bywa. Patrzymy na to, jak wygląda praca aktorów, kiedy pozbawieni są dobrego reżysera, opiekuna, co dzieje się, kiedy pozostawieni są sami sobie. Jak widać, nie dzieje się nic poza chaosem i bałaganem. W ich działaniach nie ma żadnej logiki, a cała praca z góry skazana jest na niepowodzenie. Podobnie jest w życiu. Choć może wydawać się to niedorzeczne, zwłaszcza w czasach, kiedy dążymy do całkowitej niezależności i wolności, kiedy celowo sami zacieramy granice między dobrem a złem, prawdą a fikcją, tak naprawdę każdy z nas potrzebuje mieć świadomość, że jest gdzieś Ktoś, kto czuwa nad naszym życiem, że nie jest to tylko błądzenie we mgle, ale ma jakiś większy, na razie ukryty, sens, że nie jesteśmy sami.
Gdyby chcieć ocenić lubelskich aktorów, trzeba szczerze i uczciwie przyznać, że wszyscy byli rewelacyjni. Każdy z nich - zarówno młodzi, jak i doświadczeni twórcy - musiał się przełamać, żeby zagrać z tak dużym dystansem do siebie, do swojej pracy, publiczności. Pokazane przez nich zachowania były rysowane grubą kreską, co pozwoliło widzom na świetną zabawę i dostarczyło mnóstwo śmiechu. Szymon Sędrowski był najlepszy i najbardziej efektowny w swoim krótkim, ale jakże niesamowitym występie. Nie można jednak zapomnieć o innych twórcach, którzy również zasługują na wielkie brawa. Na kolana powalał zarówno Wojchech Dobrowolski jako Kretynik, Jerzy Rogalski jako Schizokrates, niesamowita była Monika Babicka, Karolina Stefańska jako zaganiana Inspicjentka, Mikołaj Roznerski, grający przygłupawego chłopca, a już na pewno nie da się zapomnieć wyczynu Łukasza Króla, który zjechał na scenę na linie ponad głowami widzów.
Nie jest to spektakl dla wszystkich. Nie będą się na nim bawić ponuracy, którzy wszystko biorą na poważnie. Bo sztuka, którą wyreżyserował Grzegorz Kempinsky, dość odważnie wyśmiewa pewne zjawiska, pokazuje dość nietypowe poczucie humoru i każe spojrzeć na wszystko z przymrużeniem oka. To, co niewątpliwie zasługuje na uwagę i pochwałę, to świetna reżyseria świateł w wykonaniu Marii Machowskiej. I dość mało popularny w lubelskim teatrze rodzaj wykorzystania przestrzeni - a mianowicie zaanektowanie przez reżysera widowni jako przestrzeni scenicznej. Aktorzy posadzeni na widowni, odzywający się, reagujący na sztukę, to w Lublinie dość nowy, rzadko wykorzystywany element. A szkoda, bo jak się okazuje, bardzo przypadł do gustu publiczności. Tak samo zresztą, jak cały spektakl. I słusznie, bo na takiej sztuce można miło i przyjemnie spędzić czas, świetnie się pobawić i uśmiać do łez. Szkoda tylko, że twórcy nie ostrzegli kobiet, że mocny makijaż oczu jest niewskazany na tej sztuce, bo spływa.

Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie
Woody Allen
"Bóg"
przekład: Anna Kołyszko
reżyseria i scenografia: Grzegorz Kempinsky
kostiumy: Barbara Wołosiuk
światła: Maria Machowska
obsada: Jerzy Rogalski, Wojciech Dobrowolski, Roman Kruczkowski, Łukasz Król, Monika Babicka, Anna Zawiślak, Grażyna Jakubecka, Szymon Sędrowski, Mikołaj Roznerski, Magdalena Sztejman-Lipowska, Tomasz Bielawiec, Krzysztof Olchawa, Jolanta Rychłowska, Karolina Stefańska, Artur Kocięcki, Teresa Filarska, Anna Torończyk
premiera: 5 czerwca 2009 r.

Ewelina Drela
Teatralia Lublin
19 czerwca 2009

Recenzja opublikowana na stronie:
http://www.teatralia.com.pl/artykuly/czerwiec_2009/190609_rors.php

Licencja: Creative Commons
0 Ocena