No bo.. hmm.. od dwóch tygodni mniej więcej jestem na kociej słóżbie. W związku z tym dwa razy dziennie odwiedzam parkę kociego rodu matkę i córkę.
Niby nic wielkiego, proza raczej, bo i kupki trzeba posprzątać i babrać się w krwawej wątróbce, a za obiema rzeczami nie przepadam zbytnio, a przynajmniej nie drże z emocji by ich doświadczać.
Koty za to zielonookie są, czochrate, a jeden z nich nawet krzywonogi i krzywousty dość znacznie, jednak to co najważniejsze to to, że mowa którą uznają za naturalną to rosyjski.
Same raczej nie władają tym językiem biegle, a przynajmniej w trakcie naszej znajomości się z tym specjalnie nie afiszowały, jednak wydaje się, że skoro ich Pani przemawia do nich najczulszymi ze słów tego języka, to mogły uznać go za zrozumiały.
No właśnie i tu moja zaduma.
Niemiecki kraj, rosyjskojęzyczne koty z niemieckim obywatelstwem i polska opiekunka, mix jak się patrzy.
Dla człowieka byłby to nielada problem, a one patrzą mi w oczy jakby nigdy nic, jakby rozumiały każde z mych słów, które raczej do siebie mówię niż do nich. I tak sobie pomyślałam czy są genialne czy po prostu przebiegłe.
No bo czym dla nich jest moja paplanina a paplanina ich pani?
Rozumieją nas tak po ludzku wg języków?
Czy tylko mają nas za niemądre osobniki, więc wolą nie wyprowadzać nas z obłędu nieświadomości.
A my gadamy... Misternie i elokwentnie ubieramy w słowa nasze emocje, pieszczoty i groźby. W sumie nic nowego, zwykle i tak najmniej zależy nam na tym czy ktoś rozumie i słucha, ważne że my mamy do kogo usta otworzyć. Włochate, mruczące stwory są niczym nasi osobiści psychoterapeuci.
Jednak jakże są doskonałe w tym rozumieniu, jakże przekonujące. Do tego stopnia, że dwa tygodnie temu były to dla mnie zupełnie obce kociaki, a dziś gadam do nich po swojemu i wierzę, że mnie rozumieją, podczas gdy one pewnie widzą w mych oczach tylko watróbkę , a mruczeniem wyśpiewują jej jędrne walory...