Kto jest największym wrogiem studentów i dlaczego państwo? Czemu żacy nie mogą wynająć mieszkania za rozsądną cenę? I dlaczego ich protest skierowany jest w złą stronę?

Data dodania: 2008-09-25

Wyświetleń: 3163

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Wolny rynek, jak pewnie część z Was wie, to nie jest żaden magiczny mechanizm. Nie są to tajemnicze siły działające na korzyść bogaczy, którzy zawarli pakt z diabłem. Jest to po prostu suma decyzji ludzkich ograniczonych wyłącznie prawami naturalnymi. W momencie gdy państwo zaczyna majstrować przy gospodarce i promować jedne decyzje kosztem innych, wolnego rynku już nie ma.

Niestety wrocławscy (i nie tylko) studenci nie rozumieją tej prostej zasady. Trudno się dziwić, w końcu środowisko akademickie jest przesiąknięte lewicową ideologią. Dodatkowo niemalże wszystkie media trąbią, że ten pokraczny kapitalizm państwowy, który mamy w Polsce, to wolny rynek. Studenci urządzili więc protest pod hasłem Zamieszkaj po mostem. Według nich prawo podaży i popytu zawodzi, gdyż trudno jest znaleźć mieszkanie, czy choćby pokój do wynajęcia w rozsądnej (sic!) cenie i dlatego państwo powinno zareagować. Studenci proponują na przykład obniżenie podatków tym osobom, które zdecydują się na przyjęcie pod swój dach studenta za mniejszą kwotę.

A gdzie tak naprawdę tkwi przyczyna, a raczej przyczyny? To praktycznie temat rzeka, więc zajmiemy się nim tutaj raczej pobieżnie. Jak napisałem na początku, wszelkie ingerencje państwa w wolny rynek powodują, że ktoś zyskuje kosztem innych. W tym przypadku koszt ponoszą studenci.

Po pierwsze, państwo ogranicza możliwość budowania nowych mieszkań, co czyni je droższymi przy zakupie i automatycznie przy wynajmie. Architekci budujący Sukiennice, wrocławskie Stare Miasto czy Zamek Królewski w Warszawie nie mieli na głowie nadzoru budowlanego i dziwnym zbiegiem okoliczności te budowle stoją do dziś. Niestety, obecnie bez pozwolenia państwa nic nie można postawić.

Drugą poważną przyczyną jest to, że szkolnictwo w Polsce jest państwowe. Tak, wiem, tylko o tym można napisać oddzielny artykuł, dlatego też skupię się tu wyłącznie na szkolnictwie wyższym (a i to pobieżnie).

Opłacane z naszych podatków państwowe uczelnie nie mają funduszy na budowę akademików. Uczelnie prywatne, ponieważ muszą walczyć z nieuczciwą konkurencją, tną maksymalnie koszty i też ich nie stać na takie wydatki. Ta sytuacja się raczej szybko nie zmieni, szczególnie że wykładowcy akademiccy zrobią wszystko by utrzymać status quo. Z tego przecież żyją.

Zaraz pewnie usłyszę, że gdyby nie państwowe uczelnie, to ludzie biedni nie studiowaliby. Dziwi mnie taki pogląd. Czyż rodzice przez większą część swojego życia nie muszą płacić za studia obcych dzieci? Gdyby odkładali te pieniądze mieliby fundusze na studia własnej latorośli. A jeżeli ich dzieci są za głupie na studia, to wychodzi na to, że osoby mniej rozgarnięte (a co za tym idzie - biedne) dotują studia tym bogatszym. Bardzo sprawiedliwie, nie ma co. Załóżmy jednak, że rodzice nie odkładają na studia dzieci. Alkoholicy, bydlaki i ogólnie patologia. I co? Dzieciak się może pożegnać ze studiami? To już zależy od niego. Jeżeli jest inteligentny, to sobie poradzi. Może wziąć kredyt lub podjąć pracę. Ale obecnie nie ma pracy, która pozwoli na opłacenie studiów - rzuci ktoś z tłumu. Cóż, takie są prawa socjalizmu dla wybranych.

I w końcu (jak by powiedzieli Amerykanie last but not least) trzeci powód. Podatki. Obecnie, nawet jak student dostanie kredyt i pójdzie do pracy, to i tak państwo zabierze mu większość pieniędzy. Między innymi na "bezpłatne" szkoły. Nie ma szans, żeby się za te grosze sensownie utrzymać.

Dopóki studenci nie zrozumieją, że największym ich wrogiem nie są właściciele mieszkań, tylko państwo (ech ta zasada divide et impera) i galopujący etatyzm, niech mieszkają pod mostem.
Licencja: Creative Commons
0 Ocena