Jestem prowincjuszem - to już mówiłem. Dobrze mi z tym - to też już mówiłem. Niestety nie mam licencji na nieomylność, więc może jednak jestem w błędzie?

Data dodania: 2011-04-10

Wyświetleń: 2119

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 2

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

2 Ocena

Licencja: Creative Commons

Pokazałem się już jako prowincjusz i piewca życia poza wielką aglomeracją. Tak w sumie to nawet trochę wiem, o czym mówię, bo mieszkałem już w dużych miastach. Rzec by się chciało: „wsi spokojna, wsi wesoła, któż twój urok pojąć zdoła?”.

Ale może jednak się mylę? Może jednak pośród pewnych drobnych wygód, życie na prowincji niesie ze sobą także niedogodności? Bo owszem, w korkach nie stoję, ale za swoją pracę nie dostanę takich pieniędzy, jakie bym dostał w dużym mieście.  Prowadząc firmę mam z jednej strony mniejszą konkurencję, ale z drugiej strony też mniejszy rynek zbytu. Do kina jadę niewiele dłużej, niż obywatel np. stolicy, ale za to jaka bariera psychologiczna.... To przecież cała wyprawa do innego miasta! Na rozwój osobisty, mieszkając tu,  też nie mam co liczyć. Co najwyżej mogę na lekcje angielskiego się zapisać. Gdybym chciał teraz spełnić marzenia o innej pracy, to mam lekki problem – jestem prowincjuszem i mam wrażenie, że moje ewentualne oferty zostaną przez potencjalnego pracodawcę rozpatrzone w ostatniej kolejności.

Parcie na karierę, a co za tym idzie na zarabianie pieniędzy jest wszędzie. Tylko, że tu, gdzie jestem potencjalne możliwości są... No cóż, na ten temat to w ogóle szkoda pisać.

Nie chodzi bynajmniej o to, że w niedługim czasie , od napisania poprzednich felietonów,  zmieniło się całkowicie moje myślenie. Rozważam po prostu pomysł, że przecież mogłem się pomylić w swoich opiniach i wyborach.

Problem ludzi takich, jak ja jest nieco większy, niż by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Bo wszystko jest w porządku, gdy ktoś jest jeszcze bardzo młody. Mieszka u rodziców i nie ma żadnych zobowiązań. Ani osobistych, ani finansowych. Ja jednak już w tym wieku nie jestem, chociaż w kategoriach komunistycznych łapię się ciągle jako „starsza młodzież”. Nie mogę po prostu „wsiąść do pociągu byle jakiego”....

Gdybym chciał teraz wszystko zmienić w moim życiu, to nie jest to łatwe. Przede wszystkim nie mogę zacząć od tzw. „najniższej krajowej”, bo mam pewne zobowiązania, płatności. Muszę sensowną sumkę dostać od razu. A nie znam nikogo, kto by mi pomógł w wykonaniu tego pierwszego kroku. Dalej, wiadomo, trzeba być dobrym w tym, co się robi, ale sam start miło by było mieć zapewniony...

Do czego zmierzam tą negacją swoich wcześniejszych wypowiedzi? Tylko do tego, że czasem decyzje podejmowane w biegu, pod wpływem emocji, a niekiedy roszczeniowego sposobu myślenia o świecie mają swoje daleko idące konsekwencje. Czasem podejmując pewne decyzje, nie wiemy jak bardzo mogą być one brzemienne w skutkach, po upływie jakiegoś dłuższego czasu.

Piszę o tym, bo wypaliłem się już całkowicie w tym co robię i stoję na rozdrożu. Dotyczy to tylko mojego życia zawodowego. Nawet nie chodzi o brak dochodowości mojej pracy. Chodzi raczej o to, że kiedyś nie pomyślałem o tym, jak mało twórcze i kreatywne będzie to co teraz robię. Czy warto brnąć w to do końca życia? Czy może lepiej wrzucić w to granat i spróbować od nowa, będąc już uzbrojonym w pewną wiedzę i doświadczenia?

Można by rzec, że zawsze jest jeszcze czas na zastanowienie. Ale jeżeli będzie on zbyt długi, to można dożyć chwili, że już się po prostu nic nie chce. Chwili, w której wszystkie dni zleją się w jedno. I ,co gorsza, chwili, w której człowiek sam ze sobą zgodzi się na taki marazm. Chwili, w której sprzedało się marzenia. Chwili, w której stanie się szarym tłumem, żądnym tylko powrotu do domu i włączenia telewizora.

W dzisiejszych czasach można rozwijać się dzięki internetowi. Można coś próbować tworzyć i wystawiać to w internecie. Można to robić zarówno z Warszawy Gdańska, jak i z przysłowiowej Koziej Wólki. Tylko jest tu chyba jeden problem. W Koziej Wólce, w wielu aspektach życia nie spotkamy się ze zjawiskiem konkurencji, rywalizacji, a niekiedy twardej walki. A brak tego powoduje, że nie przemy do przodu tak mocno, jak byśmy mogli. Brak jest niekiedy tego zewnętrznego dopingu. Tego, co niekiedy nazywamy wyścigiem szczurów.

on bywa dopingujący.

Tak więc, pozostając z dala od tego całego wielkomiejskiego zgiełku i blichtru zyskuję wiele spokoju. Wiele czasu na poszukiwanie swojej drogi. Ale też nie mogę wyjść na ring z konkurentem i pokazać mu, kto jest lepszy. Nie twierdzę, że ja jestem. Ale, jeżeli nie sprawdzę, to nigdy się tego nie dowiem.

Dzięki rywalizacji wyszliśmy kiedyś z jaskiń. Dzięki rywalizacji ten świat jest, jaki jest. Lepszy, czy gorszy – tego nie oceniam. Na pewno w jakimś stopniu cywilizowany....

Dorzucam ten felieton, jako odmienny głos w mojej wewnętrznej dyskusji na temat dokonywania wyborów i poszukiwaniaa siebie.

Licencja: Creative Commons
2 Ocena