Łysa śpiewaczka wywróciła do góry nogami dotychczasowe myślenie o teatrze. Bo jak ustosunkować się do sztuki, która nie ma zakończenia? Jak odebrać role bohaterów, którzy – owszem są, owszem mówią, ale nic z tego nie wynika? Przed takim dylematem stanęła pierwsza publiczność śpiewaczki. Przedstawienie okazało się klapą. Ludzie nie byli jeszcze gotowi na wejście do chaotycznego świata absurdu, do którego zapraszał Ionesco. Z czasem sztuka nabrała popularności, dzisiaj jest uznawana za jedno z największych dzieł autora, „cudowne objawienie, w którym Ionesco objawił się sam sobie”[1].
Pomysł Łysej śpiewaczki zrodził się, gdy autor podjął się nauki języka angielskiego. Studiując przeznaczony do tego celu podręcznik, zwrócił uwagę na układ zdań, które następowały po sobie bez jakiegokolwiek związku logicznego. Banalne, pełne absurdu dialogi, proponowane w książce, stały się inspiracją do napisania sztuki.
W śpiewaczce brak jakiegokolwiek zawiązania akcji, nie ma tu treści ważnych, niosących ze sobą sens, choćby ukryty. Bohaterowie pozbawieni są tożsamości, charakterów, nie sposób nakreślić ich sylwetkę psychologiczną. Są to po prostu postaci fizycznie obecne na scenie, wyzute z jakichkolwiek cech indywidualizmu. Również nazwiska bohaterów – Smith, Martin, należące do najpopularniejszych, pozbawiają ich jakiejkolwiek oryginalności, zbijają w jednorodną masę banału.
Sztuka „dzieje się” w jednym miejscu – angielskim wnętrzu mieszczańskim państwa Smith. Głównymi osobami, występującymi w dramacie są, wspominani już państwo Smith, ich przyjaciele – państwo Martin, a także służąca Smithów, Mary i pojawiający się z niezapowiedzianą wizytą Kapitan Strażaków.
I tak od samego początku Ionesco serwuje nam kłębowisko banałów w monologu Pani Smith. Mowa tu o wspaniałej kolacji, którą właśnie zjadła w rodzinnym gronie, o potrawach znajdujących się na stole, o liczbie i wielkości dokładek, a zaraz potem o najlepszej oliwie ze sklepiku za rogiem. Tematy przeplatają się bez związku, wypowiadane zdania pozbawione są sensu. Gdy głos zabiera Pan Smith i małżeństwo rozpoczyna dialog, sytuacja wcale nie ulega zmianie. Bohaterowie torpedują nas mieszanką paradoksu, banału i absurdu. Smith, pełen oburzenia, pyta żonę o powód przemilczania wieku noworodków w lokalnej gazecie, a następnie oboje wspominają Bobby’iego Watsona – najładniejszego nieboszczyka w Wielkiej Brytanii, który „już od czterech lat nie żył, a był jeszcze ciągle ciepły”[2]. W świecie Smithów po wtorku następuje czwartek, a po czwartku na powrót wtorek, tu kolejność i liczba dni tygodnia nie mają najmniejszego znaczenia. Nic nie ma tu znaczenia, nic do niczego nie prowadzi, bohaterowie grają przed sobą role: żony, męża, przyjaciół, rodziny. Grają normalne życie, ale w sposób bezmyślny, automatyczny. Pokazuje to, iż głównym celem autora jest parodia. Relacje między bohaterami są parodią stosunków rodzinnych, całość sztuki – to parodia komedii mieszczańskiej.
Wspaniałym przykładem komizmu może być dialog Państwa Martin. Bohaterowie w trakcie rozmowy dociekają skąd się znają. Nie rozpoznają w sobie męża i żony, bo ich role nie zostały nazwane słowami. Stają przed sobą jako obcy ludzie, mimo iż służąca zapowiedziała ich jako małżeństwo. Dopiero rozmowa nakierowuje ich na fakt, iż przecież dzielą ze sobą wspólne łoże. Moment rozpoznania następuje, kiedy Pan Martin nazywa Panią Martin żoną. Słowo przywraca ich tożsamość, mogą na nowo wejść w swoje role.
Im bliżej końca sztuki, tym bardziej język zostaje sprowadzony do swej pierwotności. Pozorny dialog ukazuje kompletną niemoc komunikacji. Bohaterowie automatycznie wypowiadają frazesy, które nie prowadzą do porozumienia. Komunikacyjna funkcja języka zanikła, albo w ogóle nie istniała. Rozmówcy starają się jedynie utrzymać rozmowę, uprawiają mówienie dla samego mówienia. Ta beznadziejna niemoc komunikacji doprowadza ich do frustracji. Końcowe kwestie zostają wykrzyczane, uczestnicy anty- dialogu są do siebie wrogo nastawieni, wygrażają sobie pięściami. Słowa przestają znaczyć, żeby w końcu zamienić się w pojedyncze sylaby i głoski. Ionesco odarł język ze znaczenia, sprowadził go do rzędu samogłosek i spółgłosek, które przecież same w sobie, nie znaczą nic. Ostateczne „ to nie tędy ale tędy” podzielone na sylaby, jest zarazem końcem. Lecz nie końcem sztuki, bowiem zgodnie ze wskazówką autora, sztuka ma trwać dalej, z tą tylko różnicą, że Martinowie mają przejąć kwestie Smithów.
Eugene Ionesco ukazał w Łysej śpiewaczce „tragedię języka”. Języka, który stał się więzieniem człowieka, języka który się zużył. Postaci sztuki nie potrafią wyrazić się w sposób inny, niż za jego pośrednictwem. A czym innym jest język, niż systemem usankcjonowanym przez społeczeństwo na przestrzeni wieków, niż wyrazem odziedziczonych przez jednostkę stosunków społecznych. System ten nie ukazuje jedyności i niepowtarzalności pojedynczego człowieka, jest on martwym tworem masowości.
[1] M. Piwińska, w: Eugene Ionesco. Teatr, T.1, 1967, s.8.
[2] E. Ionesco, Łysa śpiewaczka w: op. cit., s. 43.