Do napisania tego artykułu skłoniły mnie przede wszystkim nieciekawe doświadczenia moich znajomych w ostatnim czasie. Zacznę od początku – jeden z moich dobrych znajomych postanowił kupić auto. Oczywiście wiedziony chęcią oszczędności postanowił ograniczyć udział pośredników do minimum. Nic nie dawały namowy, by chociaż spróbował odwiedzić jakikolwiek komis czy giełdę samochodową. Uparł się i koniec!
Tak zaczęło się poszukiwanie samochodu ‘do sprowadzenia’ na niemieckich serwisach ogłoszeniowych. Nie powiem, rezultat pojawił się natychmiastowo – piękna, zadbana toyota z niewielkim przebiegiem. Najważniejszy dla mojego znajomego był jednak fakt, że cena auta była o 2,5tys euro niższa niż odpowiednika w naszym kraju. Poza tym na aukcji giełdy motoryzacyjnej auto było opisane jako dosłownie idealne – praktycznie żadnych śladów użytkowania poza standardowym zużyciem klocków hamulcowych. Widząc taki opis znajomy od razu chciał zarezerwować samochód i umówić się na wizytę celem jego odebrania i sfinalizowania transakcji. I tu zaczęły się schody…
Okazało się, że w ogłoszeniu nie ma nawet telefonu kontaktowego sprzedającego. Z danych zawartych był tylko adres e-mail oraz kod pocztowy Hamburga. Chcąc nie chcąc trzeba było napisać maila – problem polegał tylko na tym, że znajomy nie zna niemieckiego. Postanowił więc napisać wiadomość po angielsku mając nadzieję, że sprzedający połapie się o co chodzi. Na odpowiedź nie trzeba było czekać długo – już następnego dnia przyszedł mail napisany w poprawnej angielszczyźnie a w nim trochę skomplikowana i zawiła historia. Otóż sprzedający potwierdził idealny stan samochodu twierdząc, że autem jeździła jego żona do pracy w Hamburgu, jednak miesiąc temu dostał bardzo dobrze płatną pracę w Irlandii i przeprowadził się tam razem z rodziną. Przedmiot sprzedaży został w Hamburgu, a tutaj już zakupił auto z kierownicą po odpowiedniej stronie. Wynika z tego, że piękna i niemal nie ruszona zębem czasu Toyota stoi w Hamburgu i jest nieużywana. Tak mniej więcej skończył się pierwszy mail – oczywiście sprzedający nie podał żadnych danych, żadnego nazwiska, numeru telefonu, czy adresu – nic. Znajomy pisze więc drugiego maila – w porządku jest zdecydowany, jak możemy się umówić by sfinalizować transakcję i obejrzeć auto. Odpowiedź nadeszła znowu błyskawicznie – sprzedający przebywa obecnie w Irlandii i nie potrafi jeszcze określić konkretnego terminu przyjazdu do Hamburga, jednak zapewnia, że gdy tylko „dogada” się z nowym pracodawcą weźmie urlop i przyjedzie, by przekazać samochód. Jako rozwiązanie problemu zaproponował, że prześle skany dokumentów auta potwierdzając autentyczność opisu z ogłoszenia i jeśli będzie wszystko w porządku przejdzie do finalizacji transakcji…
Dokumenty przyszły. Wszystko wyglądało w porządku poza drobnym faktem, że najważniejsze dane były pozamazywane, ale dla mojego znajomego papiery były w 200% autentyczne. Gdy się teraz nad tym zastanawiam wiem, że tak napalił się na ten samochód, że nie dostrzegał najbardziej oczywistych „niedociągnięć” w całej tej historii. Ale mniejsza z tym: znajomy nie próbując zasięgnąć porady ludzi bardziej doświadczonych potwierdził chęć zakupu samochodu. Odpowiedź przyszła po niecałej godzinie – sprzedający twierdził, że będzie miał problem, by w najbliższym czasie przyjechać do Hamburga. Tłumaczył to faktem niemożliwości wzięcia urlopu w nowej pracy. Zaproponował jednak kolejne „bardzo dobre” rozwiązanie: skorzystanie z usług firmy spedycyjnej. Oczywiście facet zapewniał o bezpieczeństwie takiej transakcji twierdząc, że sam w ten sposób nabył swoje obecne auto i stąd pomysł. I przyszła pora na najlepsze – żeby uruchomić firmę spedycyjną potrzebna jest zaliczka, żeby kupujący nagle nie wycofał się z transakcji. Numer konta oczywiście został podany, ale poza nim żadnych danych przelewowych jak choćby adres. Sprzedawca zaproponował pierwszą wpłatę w wysokości 50% wartości samochodu (zadeklarował się, że koszt dostawy pokryje z własnej kieszeni). Tutaj znajomy trochę się zawahał, ale nadal wiedziony wizją posiadania pięknego samochodu za niewielkie pieniądze postanowił negocjować wartość zaliczki. Udało się zejść do 40% i mój znajomy… (uwaga!) wpłacił pieniądze na wskazane konto.
Nie trudno się domyślić co stało się dalej. Właściwie nic się nie stało – zero kontaktu ze strony sprzedającego. Po kilku nieskutecznych próbach nawiązania kontaktu sprawa powędrowała na policję. Niestety policja jak to policja – zakwalifikowali cały czyn jako oczywiste oszustwo i wyłudzenie pieniędzy, ale biorąc pod uwagę fakt, że sprzedający mieszka poza granicami kraju niewiele mogli zrobić. Obiecali natomiast kontakt z policją w Hamburgu. Minął miesiąc i nic się w sprawie nie ruszyło, więc znajomy postanowił na własną rękę zgłosić sprawę hamburskiej policji – niestety znowu klapa. Nikt nie jest w stanie namierzyć tego człowieka. Jak się okazało na podstawie numeru konta nie da się określić zupełnie nic. Po pierwsze: banki zasłaniają się tajemnicą bankową i ochroną danych klientów, a gdy udało się sforsować tą barykadę okazało się (i teraz najlepsze), że do założenia konta w krajach UE nie jest potrzebny adres zameldowania. Ze śledzenia historii transakcji również nic nie wynikało, ponieważ klient miał założone subkonto, a dokładniej mówiąc skrytkę bankową do której to bezpośrednio trafiały pieniądze z rachunku.
Tak póki co skończyła się historia sprowadzania samochodu z Niemiec przez mojego znajomego. Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć jak powinno wyglądać ogłoszenie na stronie typu autogiełda samochodowa i późniejszy kontakt ze sprzedającym. Problemem tutaj była nieznajomość podstawowych zasad przeprowadzania tego typu transakcji. Kolega tłumaczył później, że był przekonany, że tak to w Niemczech wygląda. W końcu nigdy nie robił wcześniej takich zakupów… i chyba już nie zrobi. Myślę, że morał wyciągnąć możemy wszyscy – kolejny raz sprawdziło się powiedzenie „skąpy płaci podwójnie”…