Ogłoszenie numer jeden. Celujesz wysoko, bo dostrzegasz istny brylancik: Prawdziwy doradca klienta. W głowie zamieszanie niewielkie powstaje, bo jakiż to nieprawdziwy? Zamiatasz szybko ten bałaganik, twarzy maskę profesjonalizmu przydając. Czytasz dalej: Nie oczekujemy od Ciebie wysoko rozwiniętych umiejętności, znajomości podstaw sprzedaży i znajomości języków. Bezwzględnie wymagamy orientacji, sympatii i otwartości. Dalej doczytujemy o służbowych gadżecikach: samochód, telefon, laptop. Już wiesz, że oferta skierowana jest właśnie do ciebie. Oto otwierają się bramy raju. W tle słychać szelest świeżuchnej mamony. Widzisz już siebie rozbijającego się luksusowymi kałamaszkami po miasteczku, błyszczące apartamenty, pięciogwiazdkowe restauracje, wakacje na Teneryfie, drinki z parasolkami...
Ogłoszenie nr 2. Ekscytacja sięga zenitu. Gorączkowo przetrząsasz wygniecione z podniecenia strony w poszukiwaniu jeszcze smaczniejszych kąsków. Ambitni. Do działu obsługi klienta/ administracji/ magazyn. Zarobki 2500-6000 zł/m-c. Nie jest jasne, czym mieliby się zajmować preferowani kandydaci, lecz końcówka ogłoszenia skłania cię do błyskawicznej odpowiedzi na tę ofertę. Od razu widać, że solidna i konkretna firma!
Radosny oczekiwania czas.
Dzień pierwszy. Częstotliwość spoglądania na telefon i podglądania skrzyni pocztowej: 12 razy na dobę. Twarde przekonanie, że to tobie praca marzeń się należy. Dzień trzeci. Obsesyjność towarzysząca notorycznym odświeżaniu korespondencji elektronicznej zamienia się w natręctwo: 60 razy na godzinę. Niepewność. Teraz nadzieja. Jeszcze niedawno tak rzeczywisty obraz pęczniejącego od hedonistycznych uciech życia po znalezieniu pracy, teraz jakby zalany mgłą. Piąta doba namiętnego wyczekiwania przynosi niespodziankę. Telefon. Sekretarka kipi entuzjazmem i optymizmem zapraszając na spotkanie. Oczywistym jest, że nie jest to efekt wydojenia nadmiernej ilości kawy. Wyczuli drzemiący w tobie potencjał. Nie ma, co do tego żadnych wątpliwości.
Rozrachunek z prawdą.
Niepewność chowasz do kieszeni. Odbłyszczony. Lśniący. Pachnący. Wbity w przykrótki garniturek z I Komunii przychodzisz na rozmowę kwalifikacyjną do firmy „x”. Niewielkie biuro. Olbrzymie pieniądze. Pełen profesjonalizm. Powtarzają nieustannie spięte w ciasnym uśmiechu usteczka. Atmosfera trąci sukcesem. Dążenie do celu. Prestiż. Rozwój. Pasja. Trochę zbyt energiczny facet włożony w garniak od Armaniego. Wskaźnik trzaskający zawzięcie w miliony wykresów. Przyjazny nastrój. Kategoryczny brak stresu w pracy. Wyśmienicie. Wciąż nie wiesz, czym masz się zajmować.
- Przepraszam, że przerywam, ale co my właściwie mamy sprzedawać?
Ktoś wyskoczył z różowego pudełka na obietnice.
- Sprzedawać? My nie SPRZEDAJEMY. Nie jesteśmy akwizytorami. Zapewniam cię, że po szkoleniach, nigdy więcej nie odczujesz potrzeby używania tak negatywnego słownictwa. Powtarzam, my nie sprzedajemy. DAJEMY naszym klientom możliwość skorzystania z nieprawdopodobnego wachlarza zalet naszych produktów- uśmiech, nie wiedzieć czemu, osiągnął już monstrualne wymiary. Dowiadujesz się, że cykl szkoleń rozpocząć trzeba jak najprędzej i jest absolutnie niezbędny do dalszej twej egzystencji. Kilka świstków do podpisania, ażeby formalności stało się za dość i o mało co, a twój portfel uszczupliłby się o 700 zł, bo tyleż pakiecik szkoleniowy kosztuje. Zanim Karaiby, palmy daktylowe, wielbłądy i drinki w szklankach, koniecznym jest bezwarunkowe wykupienie licencji. Niebywała przyjemność o 300 kolejnych złotych zuboża konto.
Długo nie rozpaczasz po pierwszej nieudanej próbie podjęcia działania zarobkowego. Niespodzianie odzywa się ogłoszenie drugie. Firma „y” tym razem zaprasza na spotkanie. Sceneria podobna. Mikroskopijne biuro. A w nim ciasno stłoczeni młodzi przodownicy pracy. Dowiadujesz się, że trzeba do przodu, bez wahania, z przebojem na ustach, prężnie i dynamicznie. Pozytywne nastawienie. W pracy nie narzekać i uśmiechać się bez przerwy. W pakiecie dla początkujących dostajesz kilka flaszek perfum o aromacie, który z powodzeniem mógłby służyć, jako gaz bojowy. W tej paczce obfitości przewidziano jeszcze gratis w postaci osobistego trenera. Jedziesz z nim w teren. Musisz uważnie obserwować, bo pod koniec dnia spotka cię test. Odczuwasz mały dyskomfort powodowany przybitym do twarzy psychodelicznym uśmiechem twojego mentora. Klepie cię po plecach i nakazuje nastawić się pozytywnie. Momentami zaczynasz wątpić w jego zdrowie psychiczne, lecz jest to dopiero przedsmak najlepszego. Wieczorem do biura. Słyszysz, że masz się uśmiechać, spotkanie zaraz się zacznie. Taki codzienny rytuał rozliczający pracowników z postępów w pracy. Na środek wychodzi szef, kilka godzin wstecz sprawiający wrażenie poważnego i zdrowego, teraz zamienia się w skaczącego orangutana. Wszyscy wokół śpiewają śliczną piosnkę: Słońce czy deszcz, dzwonek zawsze jest! Wszak przyswoiłeś, że dzwonek to 20 upchniętych pachnideł. Cyrk dopiero nabiera tempa. Wodzirej całej błazenady wyciąga z ciemnej grążeli pudła banany i rzuca w rekordzistów. Wyróżniona brać pożera owoc, a skórką obrzuca nieudaczników, którzy nic nie sprzedali. Gromkie brawa. Salwy sztucznego śmiechu. Gratulujesz udanego spektaklu, dziękujesz uprzejmie za możliwość napisania testu i bierzesz nogi za pas póki pogotowie psychiatryczne nie nadjechało.
Znajdujesz się w punkcie wyjścia. Bez pracy. Z dziurawą kieszenią i lupą w oku dumasz nad gazetą o czasach, które prawdopodobnie cie ominęły, a może nigdy nie miały miejsca. Jakże zgrabnie i prosto wyglądałby rynek pracy, gdyby ogłoszenie informowało, jakiego rodzaju pracę mamy wykonywać. Szukamy kasjerów KFC. Ulotkarz pilnie potrzebny. Kelnera do restauracji. Rzeźnika od zaraz. Odkładasz marzenia o bogactwie na półkę między Braci Grimm a Andersena. I dzwonisz.
Autor: Katarzyna Mikołajczyk