Czy można żyć w oderwaniu od gazet, Internetu, telewizora i wszystkich innych współczesnych „gadżetów”. Na pierwszy rzut oka, prawie każdemu, wydaje się, że niestety nie. A jednak … Bohaterowie powieści Lato Leśnych Ludzi pokazują, że można. Było ich wtedy trzech. Najstarszy, za wodza i kierownika obrany, był przemyślny, uparcie w postanowieniu zawzięty, w wykonaniu zamiaru prędki, naukowo z przyrodą zżyty i obeznany. W leśnej gwarze Rosomakiem był zwany. Drugi był cały złożony z muskułów, chybki i zwinny i zwał się Panterą. Trzeci zaś zwał się Żurawiem – uchował w życiu najczystszą duszę. Był uosobienie dobroci, łagodności i wewnętrznej słonecznej pogody.
Gdy przychodzi wiosenny czas zwołują się swoim hasłem: Na wyraj! Na wyraj! I zbierają się wspólnie do swojej letniej siedziby – drewnianej chaty w leśnej głuszy. Żyją w zgodzie z naturalnym rytmem przyrody, ciągle i ciągle zgłębiając jej tajniki. I na każdym kroku podkreślając, że wszystko to jest Bożym chramem. A gdy w pewnej chwili pojawia się wśród nich chłopak z miasta nazywają go Coto, bo od momentu przekroczenia Tęczowego Mostu, nie zamykała mu się buzia i pytał ciągle co to? Co to? Opieka Rosomaka, Pantery i Żurawia sprawia, że Coto staje się prawdziwym leśnym ludziem.
Ta powieść to swego rodzaju hymn na cześć przyrody, życia w zgodzie z naturą. To wołanie, że las i przyroda to miejsce, w którym najpełniej objawiają się prawa ładu i porządku przyrody, a człowiek odzyskuje tężyznę fizyczną i odradza się duchowo. Za każdym razem, kiedy widzę tę książkę na mojej półce – oczyma wyobraźni widzę Rosomaka, który zapala lampkę przed obrazem Jasnogórskiej Pani a wszyscy trzej pozdrawiają ją słowami: Salve Regina Mater Misericordiae, via te dulcedo et spes nostra – Salve! A za każdym razem, kiedy kończę ją czytać, marzę o takim miejscu i takim Lecie Leśnych Ludzi.