Fragment powieści "Strażnik Wody". Ojciec Mateo na tropie tajemniczej śmierci franciszkanina i zagadki starożytnego miasta pogrzebanego przez pustynię. Co kryje prawda, która może zmienić ludzki los?

Data dodania: 2009-01-06

Wyświetleń: 2244

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

To był Rifaat, nasz pomocnik. Przekazał mi, że na dziedzińcu czeka Kuzyn od Ściany, i że pragnie ze mną rozmawiać.
Przypomniałem Rifaatowi, że jedynie pielgrzymom wolno było wejść na dziedziniec klasztoru. Rozłożył ręce w geście niemocy. Uśmiechnąłem się więc tylko.
Zszedłem i zobaczyłem wysokiego młodzieńca o krótkich włosach, atletycznym ciele, w wojskowym mundurze. Powiedział, że przybył z posłaniem. Po czym zamilkł, jak gdyby czekał na jakiś znak. Skinąłem i wówczas zaczął mówić niezwykle szybko, jak gdyby wypowiadał zdanie wyuczone na pamięć. Pewna osoba czekała na spotkanie w kwestii nie cierpiącej zwłoki.
Wielebny Ojciec zapewne wie, że takie są właśnie metody niektórych urzędów izraelskich. Wzywają, ale nie mówią po co. Coś podobnego przydarzyło mi się już dwukrotnie: po raz pierwszy, kiedy miałem przekazać informacje o wykopaliskach w Nazaret, którymi zresztą nie ja kierowałem; po raz drugi, gdy pytano mnie o pochodzenie monety z okresu późnego Rzymu, którą pożyczyłem – z okazji wystawy w Tel Awiwie – pewnemu docentowi archeologii bliskowschodniej. Zadawano mi wówczas dosyć ogólnikowe pytania.
Dlatego ostatnio, kiedy biuro rządowe przesłało mi pisemne wezwanie, nie stawiłem się. I nie miałem z tego powodu żadnych nieprzyjemności. Tym razem postanowiłem jednak przyjąć zaproszenie żołnierza. Skłoniła mnie do tego ciekawość, chciałem bowiem zobaczyć, komu tak spieszno było do rozmowy ze mną.
Na wysokości kościoła Świętej Anny stał zaparkowany czarny samochód. Żołnierz poprosił, abym usiadł koło niego. Auto wyjechało przez Bramę Świętego Stefana, po czym skręciło w prawo: żołnierz jechał szybko i pewnie. Minęliśmy mury Starego Miasta, przejechaliśmy przez Bramę Jaffy i wreszcie dotarliśmy na Plac Zarfat, skąd skręciliśmy w Agron Street. Samochód stanął pod numerem 28. Na bramie wisiała mosiężna, nieco już zniszczona tablica, na której widniał napis: „The Israel Institute for Talmudic Publications” .
Kiedy żołnierz naciskał przycisk dzwonka, ja wysiadłem z samochodu. Niebo nabrzmiałe było od niskich i ciemnych chmur płynących gwałtownie, popychanych zimnym wiatrem. Wreszcie brama otworzyła się sama, najwyraźniej zaopatrzona w jakiś automatyczny system. Za nią znajdowała się ciasna uliczka, wybrukowana dużymi kamieniami. Dostęp do uliczki broniła niegdyś żelazna furtka, której skrzydła teraz były otwarte i przytwierdzone do muru dwoma zaczepami. Od lat nikt jej nie zamykał. Na furtce wisiała sczerniała tablica z hebrajskim napisem: „Zakaz naklejania ogłoszeń”. Zacząłem się zastanawiać nad sensem mocowania takiego zakazu na żelaznej furtce, ale nie znalazłem logicznej odpowiedzi.
Samochód wjechał w uliczkę, ja szedłem za nim. Wewnątrz znajdowały się tylko trzy domy, a całe miejsce przypominało – temu, kto już zapomniał – że życie to swego rodzaju próba generalna przed przejściem do zaświatów.
Chyba nie ja pierwszy odniosłem takie wrażenie; wywoływał je fakt, że dwa spośród tych trzech domów były zamknięte i z pewnością opustoszałe. Jedynie trzeci wyglądał na zamieszkały. Na parterze dostrzegłem otwarte drzwi.
Żołnierz gdzieś znikł. Z radością, że mogę pogwałcić własność prywatną, do której zostałem doprowadzony niemalże siłą, wszedłem i zagłębiłem się w długi korytarz.
Korytarz, który wydał mi się niezwykle długi, był dosłownie obity półkami pełnymi książek. Kiedy przystanąłem, by z uwagą przyjrzeć się pozycji, której nigdy nie spodziewałbym się znaleźć w tym miejscu, za plecami usłyszałem głos:
- Ojcze Matteo, pragnę zaproszeniem na kawę złagodzić smutek, który, jak mniemam, zrodził się u ojca z chwilowego kontaktu z filozofią narodowego socjalizmu i jego prorokiem, wspaniałym Rosenbergiem.
Głos był poważny, uprzejmy i czysty, ale pomimo przyjacielskiego tonu kryło się w nim coś mrocznego. Odwróciłem się powoli, usiłując jednocześnie wyobrazić sobie twarz, do jakiej głos ten przynależał, ale nie miałem na nią żadnego pomysłu.
Za mną stał wysoki, energiczny i chudy mężczyzna. Jego opalona twarz mile kontrastowała ze ściętymi na jeżyka szpakowatymi włosami. Wąskie czoło, orli nos, cienkie usta nadawały mu drapieżnego wyglądu. Dałem mu sześćdziesiąt lat i pochwaliłem w duchu za styl. Miał na sobie spodnie, w kolorze khaki, w perfekcyjny kancik, skórzane buty na gumowej podeszwie, nienagannie wyprasowaną niebieską bawełnianą koszulę. Roznosił subtelny zapach i sprawiał ogólnie wrażenie, jak gdyby żadna drobinka pyłu – a pyłu było tam naprawdę wiele – nie miała do niego przystępu.
- Miło mi, że mogę ojca poznać – rzekł. – Jest ojciec znany w tych stronach. Z przyjemnością któregoś dnia odwiedzę słynne muzeum ojca, kiedy obowiązki mi na to pozwolą.
- Mam nadzieję, że nastąpi to już wkrótce – odpowiedziałem z chłodem.
Nie umknął on uwadze mężczyzny.
- Proszę o wybaczenie, nie przedstawiłem się. Jestem Saul Bialik i kieruję Instytutem. Mamy tutaj księgi o wielkiej wartości naukowej, które mogą ojca zainteresować. Jestem pewien, że dla takiego biblisty przyjemnością będzie spędzenie u nas kilku godzin.
W zaproszeniu tym kryło się coś groźnego. Postanowiłem mieć się na baczności. Podziękowałem i zapewniłem, że jak tylko będę miał wolną chwilę, skorzystam z propozycji. Spojrzał na mnie uważnie, a jego spojrzenie było przejrzyste.
- Jestem pełen podziwu dla ojca. Grób Mojżesza na górze Nebo to skarb archeologiczny, odkrył ojciec kilka z najbardziej znaczących dla Bliskiego Wschodu mozaik, a wykopaliska w Umm-er-Rasas posiadają wielką wartość historyczną i naukową.
Nie oszczędziłem mu riposty:
- W Umm-er-Rasas ponad tysiąc lat temu żyły obok siebie, w pokoju, ludy i religie, które dzisiaj toczą wojnę.
- No tak – mruknął.
Uśmiechnąłem się, to było najlepsze wyjście. Mężczyzna uznał to za oznakę odwilży.
- Proszę za mną, ojcze Matteo, obiecałem filiżankę kawy.
Szliśmy korytarzami pełnymi książek. Saul Bialik raz za razem wyliczał tytuły, autorów: święty Augustyn, Tommaso Campanella, Cervantes, Bernanos, Claudel. Wiedziałem, że jest to przynęta rzucona na złagodzenie stosunków, ale i tak postanowiłem ją łyknąć.
- To nie są nazwiska związane z kulturą żydowską! – zakrzyknąłem z udawanym zdziwieniem.
- Owszem – Bialik odpowiedział zadowolony – mamy tu wszystko. Proszę, niech ojciec wybierze jakąś książkę.
- Jako prezent?
Spostrzegł, że wpadł w pułapkę. Nie chciał się wycofywać, ale jednocześnie wiedział, że nie może oddać mi czegoś, co należało do biblioteki. Zmienił więc temat.
- Chodźmy, o książkach pomyślimy później.
Gabinet Bialika był obszerny. Przed biurkiem stały fotele, a z prawej strony znajdował się dystrybutor z wodą. Na podłodze leżała mata z włókien kokosowych. Przez zasłonięte okna przenikało miękkie światło. Ściany były nagie, za wyjątkiem jednej, na której wisiał plan Starego Miasta podzielony na cztery obszary, każdy zaznaczony odmiennym kolorem: strefa muzułmańska na zielono, chrześcijańska na biało, ormiańska na czerwono a hebrajska na żółto.
- 6 czerwca 1967 roku – Bialik odezwał się z taką minął, jakby powierzał mi w zaufaniu wielką tajemnicę– około czterdziestu ośmiu godzin od rozpoczęcia wojny sześciodniowej, Uzi Narkis, przywódca naszego wojska, Tsahal, polecił Mosze Dajanowi, aby wkroczył do Starego Miasta. Mosze odpowiedział: „Wykluczone, czemu ma służyć cały ten Watykan?”. Ale kilka godzin później nasz rząd postanowił inaczej. Kto, zdaniem ojca, miał rację, Mosze czy rząd?
Spojrzałem na niego zaskoczony i nic nie odpowiedziałem. Przedstawił mi właśnie historię, którą w Jerozolimie wszyscy znali . Mówił dalej:
- Kiedy powstał Tsomet, sekcja Mossadu zajmująca się państwami arabskimi, zostałem wcielony do niego jako agent. Dzisiaj jestem jego wicedyrektorem . Ale zapewniam ojca, że Instytut nie jest żadną przykrywką. Naprawdę nim kieruję. Na tym polega magia Jerozolimy. Mosze Dajan tego nie rozumiał. Stare Miasto to nie jest wielki Watykan, lecz miasto naszej wiary i naszej pamięci, a Tsomet i Talmud to dwa niezbędne i niepodzielne elementy, jak dwa lustrzane odbicia.
- Rozumie pan chyba, że nie mogę się z tym zgodzić.
- Kiedy wiele lat temu przybyłem do Jerozolimy, Izrael był państwem utopii i marzeń. Mieliśmy ojczyznę, przekształcaliśmy piach w owoce, na pustyni odkrywaliśmy wodę, nasze wojsko było młode, wierzyło, że jest niepokonane i walczyło z sercem. Potem coś się stało. I dzisiaj w wojsku jest wielu młodych, którzy odbierają sobie życie. Zdarza się to na całym świecie, ale u nas po raz pierwszy. I po raz pierwszy mamy problemy z wodą: rezerwy Kineret, które wy zwiecie Jeziorem Galilejskim, znacznie się skurczyły. W przyszłości będziemy musieli przekształcić naszą gospodarkę i ograniczyć rolnictwo. Palestyńczycy utrzymują, że nie przestrzegamy umów z Oslo i świadomie pozbawiamy ich wody. Zapominają, że to my jesteśmy prześladowanymi. Pokazuje to historia, bez cienia wątpliwości.
- Ponad jedna czwarta żydowskich mieszkańców Jerozolimy uważa, że państwo Izraela to bluźnierstwo, czyli że w ogóle nie uznaje go. Antynacjonalistyczni haredim są skrajnie ortodoksyjni, nadal oczekują Mesjasza i marzą o przeszłości. W zamieszkiwanych przez nich dzielnicach panują reguły typowe dla środkowoeuropejskiego getta z czasów międzywojennych.
Zapytałem, czy kiedykolwiek zastanawiał się nad społeczną i duchową izolacją owych sefardyjskich favelas, zamieszkałych przez Żydów irackich, marokańskich, tunezyjskich, jemeńskich i etiopskich. Odpowiedział, że dobrze wie, iż ich rabini uciekają się do kabały za pomocą obrzędów przypominających rytuały czarowników i uzdrowicieli ze starożytnego Wschodu. On w rzeczywistości wolałby, aby w tych dzielnicach powtórzyło się doświadczenie sztetlu z Wadi-Rum. Sztetl ten zamieszkiwało około pięć tysięcy osób. Z biegiem stuleci doszło tam do wyjątkowego doświadczenia: obok siebie żyły dwie ubogie społeczności – ortodoksyjnych Żydów i osadników.
- Sztetl, ojcze Matteo – jego ton pełen był entuzjazmu - to nie symbol doskonałości, stanowi jednak pewien wzorzec dla społeczeństwa.
Pokręciłem głową, nie byłem tego taki pewien. Odpowiedziałem, że ponieważ Jerozolima jest jedynym na świecie miastem świętym dla wielu religii, a co więcej, dla skłóconych ze sobą grup wchodzących w obręb tej samej wiary, niezwykle trudno jest zapewnić pełną ochronę praw wszystkich.
- Sytuacja pogarsza się, kiedy uczucia religijne mieszają się z politycznym odwetem – stwierdził Bialik poważnie. – Wtedy zawsze powstają ekstremistyczne odłamy. Jedynym wyjściem jest odebranie tej mojej ziemi Bogu i przywrócenie jej ludziom.
Głęboko westchnął. Kontynuował natchnionym głosem.
- Wie ojciec, jak wyobrażam sobie pierwszego Żyda, który postawił nogę na Ziemi Obiecanej? Ma rysy mitycznego Izraelczyka, twarz ślicznego złotego chłopca. Widzę młodego idealistę cierpiącego z powodu intryg politycznych i pokusy bogactwa. Ale wiem, że zahartują go bitwy i krew. Ten złoty chłopiec to nasza teraźniejszość, ale także przyszłość. Ojcze Matteo, zakazano nam wstępu na Górę świątynną, gdzie muzułmanie wznieśli swoje meczety. To, co zostało zniszczone, odbuduje Mesjasz.
- Czy to też nie jest jakaś forma ekstremizmu? - zapytałem. Nie odpowiedział. W tym momencie do gabinetu wszedł żołnierz z żółtą teczką w ręce. Bialik wziął ją i położył przed sobą, na biurku, potem wydał kilka krótkich poleceń. Żołnierz wysłuchał, wyprężył się na baczność stukając obcasami i wyszedł.
Saul Bialik otworzył teczkę, wyciągnął jej zawartość – mógł to być raport policji -, a kiedy czytał, na jego twarzy wpierw pojawiła się złość, potem zadowolenie. Obserwując, jak długimi palcami przewracał kartki, pomyślałem, że zdolne były do torturowania więźniów. To wystarczyło, aby zrewidować pozytywną opinię, jaką o nim wydałem, i w której nieufność mieszała się z sympatią.
- Zastanawiam się – przerwał lekturę, odrywając mnie od rozważań – czy interesują ojca prawdziwy zabójcy, ci z krwi i kości.
- Chyba tak – odpowiedziałem powoli. – Myślę, że tak.
Saul Bialik zacisnął usta.
- Jeśli rzeczywistość leży u początków każdej historii, często gubi się w mało konsekwentnych rozwinięciach i wstrzymuje nagle akcję, pozostawiając wątek i jego zakończenie w zawieszeniu. Ta sama rzeczywistość zdolna jest także oddalić się od ciekawego biegu, aby uwziąć się na jakimś szczególe, który odbiera impet dramatycznym skutkom.
Zapytałem, czy ma na myśli dokumenty, które właśnie czytał. Przytaknął, odpowiadając z pewną emfazą:
- Ojcze Matteo, te kartki kryją rzeczywistość zabójcy!
Bialik nie mógł wiedzieć, że jestem zamiłowanym czytelnikiem kryminałów. Uwielbiam zawiłe historie, zwłaszcza Agathy Christie. Uważam, że Spotkanie ze śmiercią, po części rozgrywające się w Petrze, jest absolutnie doskonałe, być może dlatego, iż powieść ta kryje w sobie liczne odniesienia do mojego zawodu archeologa.
Wyjaśniłem Bialikowi, że moim zdaniem zabójca z powieści kryminalnej jest zawsze bardziej ludzki od rzeczywistego zabójcy. W powieści bowiem ofiara, podejrzani, inspektor, wszystko to jest wielce artystyczne. Natomiast realny zabójca nie ma w sobie ani krztyny artyzmu.
Bialik spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Dziwiła go znajomość kwestii tak obcych doświadczeniu kapłana. Odpowiedziałem, że sakrament pokuty pozwala zrozumieć wiele aspektów ludzkiej duszy. Wówczas wskazał na papiery leżące na biurku.
- W nich znajduje się życie osoby przyziemnej i podłej. Zabójcy, szpiega, handlarza narkotykami, nie licząc co najmniej dziesięciu zamachów.
- Ta ostatnia działalność wskazuje na dużą dozę odwagi, nieprawdaż?
Saul Bialik odrzekł stanowczo:
- Ojcze Matteo, Chefren ani razu nie wziął udziału w fizycznej realizacji zorganizowanych zbrodni.
Zauważyłem, że terrorysta, który na pseudonim wybiera nazwę piramidy, powinien posiadać pewne wykształcenie. Bialik wyjaśnił, że wykształcenie nie ma tu nic do rzeczy. Pseudonim mógł bowiem być fałszywą wskazówką. Tsomet poszukiwał go w Egipcie, gdyż uznano, że albo stamtąd pochodzi, albo tam ma swoją kryjówkę i bazę operacyjną. On jednak mógł być Syryjczykiem, Libańczykiem, Jordańczykiem, czy nawet mieszkańcem Jerozolimy. Tacy profesjonaliści - dodał z pogardą w głosie - nigdy nie ryzykują własnym życiem. Są ogniwem spójnym między politykami, którzy mają swój cel i dążą do niego przymykając oczy na środki, a idealistami gotowymi umrzeć za własny sen. W każdym zamachu najważniejsze to odkryć, kto zapłacił za broń, a nie kto nacisnął na spust. A to wiedzą tylko ludzie Chefrena. Kiedy wpadają w pułapkę, od razu są chętni do współpracy. Nienawidzą więzienia i związanych z nim niewygód, jak ciężkie przesłuchanie, na przykład.
Wywód zakończył zadowolonym tonem. Spytałem, na czym polega takie ciężkie przesłuchanie. Odpowiedział, że nie jest przyjemne ani dla samego zainteresowanego, ani dla oglądającego, konieczne jest jednak w przypadku tego typu ludzi. Uśmiechnął się groźnie i kontynuował z pogardą:
- Odwagi nie można kupić. Tsahal zaś w niej przoduje. Nasi chłopcy są zawsze najlepiej przygotowani, dysponujemy najnowocześniejszą bronią. Kto sądzi, że nasze wojsko zmieniło się, że zmiękło, popełnia błąd. Politycznie wybraliśmy drogę pokoju, ale chłopcy z Tsahalu mogą stawić opór każdej przemocy, gdyż posiadają cel i ideał: bezpieczeństwo Izraela.
Uznałem, iż powinienem zacytować werset z Biblii:
- „Nie będziesz gnębił i nie będziesz uciskał cudzoziemców, bo wy sami byliście cudzoziemcami w ziemi egipskiej”.
Balik wstał, pokręcił głową, szczerząc zęby, pomyślałem, że zaraz mnie zaatakuje. Ale złość ustąpiła zadowoleniu z riposty, jaką właśnie mi gotował. Wyrecytował:
- Głupcem jest ten, kto wierzy w bliźniego. Sprawiedliwość istnieje tylko dla tych, którym pięści i upór pozwalają się jej domagać .
Teraz to ja wstałem z oburzenia. Podniosłem głos:
- Panie Bialik, pan mnie obraża odpowiadając na cytat z Biblii cytatem z Jabotinsky’ego. Myśli pan, że nie wiem, kim był Leev Jabotinsky? Żydowski faszysta, naśladowca Mussoliniego i Hitlera, założyciel Betaa, paramilitarnych oddziałów brunatnych koszul, wychowywanych w dyscyplinie i w kulcie przywódcy. Czyżby był pan miłośnikiem Betaa?
Bialik przypomniał mi pojednawczo, że Jabotinsky uważał Włochy za duchową ojczyznę i określał siebie uczniem Garibaldiego i Mazziniego. Przerwałem mu, cytując z pamięci fragment listu do Mussoliniego z roku 1922:
- „Jeśli pragnie Pan poznać stopień żywotności Żydów, proszę przyjrzeć się Pańskim faszystom i dodać odrobinę tragedii”.
Bialik drżącym głosem spytał, czy wiem, co wykrzyczał Bogu ostatni powstaniec w Warszawskim Getcie tuż przed śmiercią i, nie czekając na odpowiedź, wyrecytował:
- „Zawsze przestrzegać będę Twoich Praw, Panie, ale nie ucałuję rózgi, która zadaje mi ciosy”
- Nie ma miejsca dla Hioba w pańskim Izraelu, prawda, panie Bialik?
- Ojcze Matteo, niech ojciec zostawi w pokoju moje myśli. Proszę.
Schyliłem głowę, chyba przesadziłem.
On zaś wykonał dziwny gest: podniósł rękę do szyi i uszczypnął się, jak gdyby zgniatał niewidocznego robaka. Potem tą samą ręką długo i łagodnie gładził się po gardle. Westchnął i powiedział nisko:
- Każdy wie, że jego prośby, chociaż moralnie uzasadnione, nie są realistyczne. Nie można zawrzeć pokoju z Arabami, a przekonuję się o tym za każdym razem, kiedy na ulicy czy w kawiarni daję wciągnąć się w polityczne dyskusje. I kiedy od okazjonalnego palestyńskiego rozmówcy słyszę tę samą, ale odwróconą argumentację, że to z Żydami nie można zawrzeć pokoju. Gdy rano Żyd otwiera oczy wie, że przed wieczorem jego rodak zostanie raniony bądź zabity, i że także jego życie jest zagrożone. Ale nie przykłada do tego wagi. Co najwyżej narzuca sobie jakieś ograniczenia. Nie wchodzi do centrów handlowych, unika ulic, gdzie doszło już do zamachów, nie przebywa w miejscach zatłoczonych. Zdaje sobie sprawę, że miasta coraz bardziej pustoszeją, i że czasami więcej jest policji niż przechodniów. I do tego już się przyzwyczaił. Wieczorem, po kolejnych wiadomościach poświęconych pogrzebowi w Tel Awiwie czy w Gazie, mruczy pod nosem: „Na szczęście nie przydarzyło mi się dzisiaj nic złego”. Ojcze Matteo, tylko jedno jest pewne, chociaż brzmi to może dosyć złowrogo. Pewni jesteśmy, że oprócz Palestyńczyków i kilku ekstremistów żadne z graniczących państw arabskich nie jest zainteresowane wywoływaniem wojny. Problem stanowią jednak tacy ludzie, jak Chefren. Rozumie mnie ojciec?
Skinąłem twierdząco głową. Uśmiechnął się znowu i wyjaśnił, że Chefren to tylko terrorysta, chociaż sprytniejszy od innych terrorystów, gdyż nigdy nie dał się sfotografować. Tajne służby z połowy Europy wiedziały o jego istnieniu. Między innymi dlatego, że Chefren był wielkim podróżnikiem. Odrzekłem, że mówił o nim, jak gdyby już nie żył
- Tak, nie żyje. Ubiegłej nocy pewien rybak wyciągnął jego zwłoki z wód Kineret. Miał poderżnięte gardło i pływał na powierzchni, jak śmieć, którym zresztą był. Brutalny koniec. Co jest już jakąś formą sprawiedliwości.
Z twarzy Saula Bialika znikła surowość.
- Zaprosiłem ojca do siebie ze względu na historię, która w jakiś sposób ojca dotyczy i wiąże się z terroryzmem
- Ma pan na myśli, że wiąże się ze zmarłym Chefrenem?
- W pewnym sensie.
Moja reakcja była gwałtowna:
- To absurd podejrzewać archeologa, docenta historii i geografii biblijnej o kontakty z terrorystami.
Bialik rozpogodził się, jak gdybym obdarzył go komplementem. Potem nagle zmienił wyraz. Teraz wydawał się znudzony:
- Ach tak?
- Tak.
Roześmiał się, jak gdyby moje „tak” miało w sobie coś komicznego. Zapytał uprzejmie:
- Przypomina sobie ojciec Giulię Lazzari?
Imię to wzbudziło we mnie silne emocje i przeniosło w czasie. Giulia Lazzari była częścią mojej pamięci. Ważną, chociaż krótkotrwałą. Ale to nie długość wspomnień przynosi ulgę, ale ich intensywność.
W Mediolanie w Pałacu Królewskim miałem przygotować wystawę poświęconą historii Kustodii Ziemi Świętej? Wsiadłem do pociągu w Rzymie. Była połowa kwietnia. Na wiosnę, jak wiadomo, nauczam historii i geografii biblijnej na Gregorianum . Naprzeciwko mnie usiadła Giulia Lazzari. Regularne rysy twarzy, mały, nieco zadarty nos, błękitne głębokie oczy, śnieżnobiała cera, lśniące i gładkie czarne włosy. Gdybym miał określić Giulię Lazzari jednym słowem, powiedziałbym, że była fascynująca.
Potem zaszło coś dziwnego. Na jej skroniach pojawiły się dwie symetryczne kropelki potu. Miałem nieodparte wrażenie, że wydzielały zapach. Nie mogłem oderwać oczu od jej twarzy. A Giulia Lazzari zauważyła to i uśmiechnęła się do mnie.
Myślę, że los podarował nam miejsca naprzeciwko. Obserwowałem jej skórę. Napięta, subtelna, delikatna. Wyraziłem komplement, ona podziękowała i dodała, że jej skóra często wzbudza podziw. Stwierdziła z dumą, że to jedyna piękna rzecz, jaką miała na sobie i jeśli chcę, mogę dotknąć palcami. Jej głos brzmiał wdzięcznie i melodyjnie.
- Jest pan może kapłanem? – spytała.
Spojrzałem zdziwiony. Jak zwykle ubrany byłem w szary garnitur, niebieską koszulę i czarne buty na gumowym podbiciu, dobre na każdą porę roku. Wiem, że nie podoba się to Ojcu, nawet jeśli wiara nie ma nic wspólnego z habitem .
- Jak pani to odkryła?
- Zgadłam po oczach i po tym, w jaki sposób ksiądz zwrócił się do mnie. Normalny mężczyzna użyłby innych słów.
Natychmiast zdała sobie sprawę, że słowo „normalny” mogło być obraźliwe, dodała więc:
- Proszę mi wybaczyć, ksiądz jest normalny, nie chciałabym być źle zrozumiana. Myślę, że jest ksiądz dobrym człowiekiem. Czuję to.
Chciałem wyjaśnić Giulii, że często kapłaństwo i dobroć nie idą w parze, ale nie byłoby to najzręczniejszym posunięciem i być może nawet nie zrozumiałaby mnie. Spytałem więc tylko, czym się zajmuje.
- Jestem śpiewaczką – odrzekła z dumą.
Opowiedziała o swoim ojcu, zmarłym kilka miesięcy wcześniej. Był tenorem, śpiewał w operze. Pragnął, aby córka poszła w jego ślady. Dlatego uczyła się z cierpliwością i oddaniem, i teraz, w wieku dwudziestu pięciu lat była już gotowa. Zapytała, jakiego rodzaju kapłanem jestem, wyjaśniłem, że zakonnikiem i uczonym, że kieruję muzeum w Studium Biblicum Franciscanum w Jerozolimie oraz franciszkańską misją archeologiczną na Górze Nebo, gdzie według tradycji biblijnej pochowano Mojżesza. I tam, wiele lat temu, wierni zbudowali kościół zwany właśnie Sanktuarium Mojżesza. Przyczyniłem się do jego restauracji i odkryłem jedne z najpiękniejszych mozaik Bliskiego Wschodu.
Opowiedziałem jej o drodze wijącej się pośród wyjałowionych pustkowi i kamienistych wzgórz, która biegnie na sam szczyt. Zapytała, jakie są kolory wiosny i lata na Nebo. Odpowiedziałem, że w odróżnieniu od wielu innych miejsc, na Nebo kolory są zawsze takie same. Czas zatrzymał się w kamieniach, być może, aby przypominać o ziemskim życiu Naszego Pana. Opowiedziałem jej też, że któregoś razu, idąc po pustyni, zobaczyłem pod stopami coś, co przypominało kamień, ale było zbyt gładko wyszlifowane, aby mogło nim być naprawdę. Kilka kroków dalej leżały inne, identyczne. Wziąłem jeden do ręki i zdałem sobie wtedy sprawę, że oto właśnie trzymam bardzo ostry toporek, gotowy do polowania, liczący całe tysiąclecia. Naliczyłem ich ponad trzydzieści. Trafiłem na cmentarz prehistorycznych, doskonale wyciosanych toporków. Teraz znajdowały się w bezpiecznym miejscu, w pudle pod moim łóżkiem na Nebo.
Giulia Lazzari popatrzyła na mnie zdziwiona, a potem stwierdziła, że moja pasja do tej ziemi wzrusza ją. Wyjaśniłem, że ta ziemia obejmuje również Jerozolimę, i że kocham każdy kamień na Ziemi Świętej, i wszystkie je pragnę zgłębić.
Giulia z kolei opowiedziała mi o swoim głosie, o trudach kariery artystycznej i poświęceniach jej ojca. Był Włochem, jej matka zaś Libanką wyznania chrześcijańsko-maronickiego. Ona z kolei urodziła się Bejrucie. Straciła rodziców w wypadku. Ich samochód najechał na minę. Nie wiedziała, czy mina była maronicka, druzyjska, syryjska czy izraelska. Teraz zaś udawała się do Mediolanu na przesłuchanie. Szukano protagonistki do Wesołej wdówki na Festiwal Operetki w Trieście.
Saul Bialik przyglądał mi się z uwagą, być może chciał przejrzeć moje myśli. Powiedział, że ma dla mnie niespodziankę. Giulia Lazzari jest jego gościem i poprosiła o spotkanie ze mną. Spytałem, w jakim hotelu przebywa. Bialik roześmiał się głośno.
- W bardzo ciemnym, ojcze Matteo. I czeka na ojca.
Gdy wyszedłem z gabinetu, ciągle ten sam żołnierz poprosił, abym poszedł za nim. Moje zaskoczenie było wielkie, kiedy zamiast wyprowadzić mnie z budynku, zeszliśmy do podziemi. Panowała tam wilgoć i stęchlizna. Długie kręcone schody, potem ciemny i wilgotny korytarz i cele. Żołnierz otworzył jedną z nich. Giulia Lazzari podeszła do mnie i objęła z uczuciem. Szepnęła:
- Dziękuję.
- Jak poszło przesłuchanie?
- Wspaniale – uśmiechnęła się. – Zaangażowano mnie. Podczas premiery wzywano mnie osiem razy. Moja hrabina wzruszyła publiczność. Otrzymałam mnóstwo kwiatów, ale najbardziej czerwone były róże od Pascala. Tamtego wieczora byłam całkowicie odurzona sukcesem, zapachami i miłością.
Spytałem, kim jest Pascal.
- Prawda, kiedy się poznaliśmy, Pascal Aretz nie istniał jeszcze w moim życiu. Wpierw zobaczyłam jego róże, a potem w garderobie pojawił się on i w jednej chwili zakochałam się, już na zawsze. Tak samo, jak w jednej chwili i na zawsze zostaje się przyjaciółmi, prawda, ojcze Matteo?
Zalała się łzami. Między jednym szlochem a drugim wypowiadała słowa pełne miłości, po włosku i francusku. Z ufnością ścisnęła moje ręce.
- Pascal to jedyny mężczyzna, który okazał mi tyle dobroci. Życie samotnej kobiety, która wstępuje na drogę kariery, nie jest zbyt radosne. Rozumie mnie ojciec?
Odpowiedziałem, że tak, i że cieszę się jej szczęściem. Ale nie rozumiem, dlaczego siedzi w wilgotnej celi jak więzień. Giulia Lazzari westchnęła głęboko. I zaczęła swoją opowieść:
- Na początku nie wiedziałam, kim był Pascal, nic mnie to nie obchodziło. Pojechaliśmy do Paryża, nasza miłość była pełna namiętności, zupełnie jak w operach. Tyle, że była rzeczywista. Po kilku dniach zdradził, że jest wyznania melchickiego, że uciekł z Palestyny, gdyż Izraelczycy go prześladowali. Pracował dla przywrócenia pokoju, ale oni tego nie rozumieli. Żyłam z Pascalem między Paryżem a Ammanem, nie rezygnując z kariery. Śpiewałam w Monachium, Berlinie, w Wiedniu a nawet w samym Paryżu. Stamtąd też postanowiłam jechać do Ammanu, z krótkim przystankiem w Jerozolimie, aby zobaczyć te kamienie, które ojciec tak kocha. Podczas kontroli paszportowej zatrzymano mnie i dopiero po długim czasie dwóch mężczyzn, bez żadnego wyjaśnienia, przyprowadziło mnie tutaj. Potem pewien pan o złowrogiej minie zadawał mi pytania dotyczące Pascala. Wtedy przypomniałam sobie o ojcu i powiedziałam, że jesteśmy przyjaciółmi. Żałuję, że nie zdołałam zobaczyć Jerozolimy. Ale pewna jestem, że ojciec wyciągnie mnie z tego okropnego miejsca i pokaże mi swoje ukochane kamienie. Wyciągnie mnie ojciec, prawda?
Obiecałem, że wyciągnę. Jej twarz przybrała dosyć szczególny wyraz. Wielebny Ojcze, czy wie Ojciec, jak to jest, kiedy wyjeżdżamy na wakacje i myślami już jesteśmy w miejscu przeznaczenia? Giulia pożegnała mnie właśnie z takim nastawieniem. Albo tak tylko mi się wydawało.
Dwie minuty później patrzyłem na kostki Saula Bialika. Zbyt krótkie skarpetki nie zakryły ich. Zauważyłem, że wokół kostek wiły się malutkie błękitne żyłki, takie same jak u mnie. Zawsze mnie denerwowały i przeszkadzały mi, gdyż są pierwszą oznaką starości. Doszedłem do wniosku, że jesteśmy rówieśnikami. Ale to niemożliwe. Ja, jak Wielebny Ojciec wie, kilka dni temu skończyłem pięćdziesiąt siedem lat. Zatem wyglądam na więcej, niż mam w rzeczywistości.
Bialik popatrzył na mnie z uśmiechem, dotknął kostek i skomentował:
- Pojawiają się pierwsze żyłki, to znak, że młodość już minęła.
Prawdopodobnie nie przypuszczał, że mam ten sam problem. Stwierdzenie to jednak dało mu pewną przewagę. Nagle poczułem się stary.
- Często się zdarza, - dodał, jak gdyby zrozumiał i chciał mnie teraz pocieszyć – że w pewnym wieku pojawiają się takie żyłki. To nic strasznego.
- Pewnie tak – uciąłem krótko.
- Jak się czuje Giulia Lazzari?
Siedziała w wilgotnej celi. Powiedziałem, że nie rozumiem przyczyn takiego okrucieństwa wobec niewinnej kobiety.
- Pascal Aretz! – Saul Bialik podniósł głos. – Czy to nie wystarczająca przyczyna? Pascal Aretz, urodzony w Nazarecie, na Sorbonie studiował filologię arabską, wykładał na francuskich uniwersytetach a w końcu osiadł w Paryżu. Należy do zamożnej rodziny wyznania melchickiego. Trzy lata temu wrócił do Nazaretu. W Paryżu kierował miesięcznikiem poświęconym studiom arabskim i współpracował z kilkoma innymi dziennikami, jednym słowem cieszył się dobrą pozycją. Z tego względu jego powrót wzbudził w nas podejrzenie. Widziano go w Emaus, w Jerycho, w Gazie, w Ramallahu, w Nablusie, w końcu osiadł w Betlejem, w melchickim seminarium Beit Sahur. Potem znikł. Wtedy doszliśmy do przekonania, nie potrzebując żadnych dowodów, że jest terrorystą. W ostatnim czasie mieszkał w Ammanie z pewną śpiewaczką operetkową, Giulią Lazzari.
- I co z tego? - spytałem.
- Tego chciałbym się dowiedzieć od ojca.
- Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. W waszej wojnie łatwo zwykłego idealistę wziąć za terrorystę.
- W tej wojnie być terrorystą czy idealistą często oznacza to samo, a my nie możemy pozwolić sobie ani na pomyłkę, ani na słabość. Musimy porozmawiać z Pascalem Aretzem, bo po śmierci Chefrena być może on stał się nowym szefem tej bandy zabójców.
- Tylko porozmawiać
- Porozmawiać czy przesłuchać. To przecież to samo.
Zwróciłem uwagę, że tylko z jego punktu widzenia. Gdyż niektóre przesłuchania zaczynają się w jeden sposób, a kończą w całkiem inny. Wykrzyknął poirytowany, że to tylko niuanse, odciąłem się, że życie ludzkie nie jest bynajmniej niuansem.
- Ojciec może przekonać Giulię Lazzari, żeby sprowadziła Pascala Aretza do tej części Jordanii. To jedyna szansa dla ojca przyjaciółki na uniknięcie oskarżenia o szpiegostwo.
- Panie Bialik, niech pan nie będzie śmieszny. Giulia Lazzari nawet nie wie, co oznacza słowo szpieg.
- Ale my wiemy. Muszę porozmawiać z Pascalem Aretzem. To moja mocna karta i nią będę grał.
Zapytałem z wyrazem zdziwienia, czy naprawdę sądził, że mogę przekonać Giulię Lazzari do zdradzenia ukochanego mężczyzny. Uśmiechnął się, wzruszył ramionami, pokręcił głową, wreszcie powiedział głosem człowieka, który zwierza się z cennej tajemnicy:
- W naszej pracy podejmujemy próby, staramy się, a pod koniec zawsze coś uzyskujemy, między innymi dzięki pomocy tak bezinteresownych przyjaciół, jak ojciec.
Udałem, że nie dostrzegam jego subtelnej ironii. W głosie Bialika pojawił się ton błagalny.
- Proszę ją przekonać.
Spytałem, jaką daje mi gwarancję. Zmarszczył czoło i powiedział, że pewna osoba przestrzegała go, iż jestem zręcznym negocjatorem. Chciałem dowiedzieć się, kto .
- Nie upoważniono mnie do wyjawiania jej tożsamości – odrzekł niemalże oficjalnym głosem.
Postanowiłem mieć się na baczności. Bialik to wyczuł. Jego głos zabrzmiał groźnie.
- Po czyjej stronie stoi ojciec?
Odrzekłem, że kapłan modli się za wszystkich.
- Za mnie też?
- Jasne.
Wyrecytował jednym tchem:
- Cynizm to szczyt wszystkiego, co można osiągnąć na ziemi. W tym celu potrzebne są silne pięści i delikatne palce.
Spojrzałem na niego lodowatym wzrokiem i powiedziałem, że wkrótce wrócę. Następnego dnia Giulia Lazzari przywitała mnie szerokim uśmiechem.
- Muszą mnie puścić wolno, ojcze Matteo. Trzymają mnie tu na złość Pascalowi. Wiem, że uważają go za terrorystę, ale Pascal to tylko patriota. Niech go ojciec odnajdzie w Amman i powie mu, że mam się dobrze. I będę wdzięczna, jeśli ojciec wręczy mu ten list.
Podała mi pomiętą kartkę.
- Może ojciec przeczytać, to tylko list miłosny.
Giulia Lazzari chwyciła mnie za ręce i ścisnęła z uczuciem. Z jej oczu biło szczęście, wydały mi się jeszcze bardziej błękitne. Przybliżyła swoją twarz do mojej i szepnęła:
- Oczekuję dziecka. Pascal tego nie wie, oni też nie.
Wskazała na drzwi wyzywającym gestem.
- Pascal niepokoił się o mnie, ponieważ miałam zawroty głowy i często mdlałam. Zdarza się w tym stanie. Niech go ojciec uspokoi. Ale proszę nie mówić, że jestem w ciąży, nasze dziecko nie może stanąć mu na drodze. Pascal ma misję do wypełnienia.
W tej chwili zrozumiałem, jak bardzo skomplikowana była to sytuacja. Musiałem działać ostrożnie. Poszedłem porozmawiać z Saulem Bialikiem, który spytał szorstko, czy przekonałem Giulię Lazzari. W pewnym sensie tak, odrzekłem. Być może znalazłem sposób, aby sprowadzić Pascala Aretza na posterunek na Moście Allenby. Tam doszłoby do spotkania. Po rozmowie Pascal Aretz powróci do Jordanii, a Giulia Lazzari dojedzie do niego w Ammanu. Reakcja Bialika była ostra:
- To niemożliwe, ten człowiek jest terrorystą.
- Nie ma na to dowodów – odpowiedziałem spokojnie. – To pańskie słowa, panie Bialik. Mówił pan też, że chce tylko porozmawiać.
Bialik potwierdził z niechęcią. Ale Giulia Lazzari będzie wolna dopiero po spotkaniu.
- Przed – uciąłem stanowczo.
Wykrzyknął, że naprawdę jestem zręcznym negocjatorem i zakończył:
- Dobrze. Pod jednym warunkiem, że Giulia Lazzari pojedzie prosto na lotnisko Ben Guriona i wróci do Europy.
Czułem skromną satysfakcję z osiągniętego rezultatu. Udałem się do Ammanu, aby odnaleźć Pascala Aretza. Adres, który dała mi Giulia, znajdował się w dzielnicy położonej na wzgórzach, zamieszkiwanej przez palestyńską śmietankę diaspory, rodziny, które uciekły z Jerozolimy w 1948 roku. O swoim przybyciu uprzedziłem telefoniczne: kamerdyner poinformował mnie, że znajdę profesora w Gerasie. Miał cały dzień spędzić w Teatrze Południowym. Powiedział, że łatwo go rozpoznam po czarnej wiatrówce i białej czapce z czerwonym daszkiem. Minęło sporo czasu od mojego ostatniego pobytu w Gerasie, które uważam, za najpiękniejsze rzymskie miasto Wschodu. Moim zdaniem jest nawet bardziej znaczące i harmonijne od starożytnej Ostii.
Od razu rozpoznałem profesora Aretza. Stał na scenie Teatru Południowego. Machnął ręką, jak gdyby czekał na mnie. W milczeniu, ale z uśmiechem na twarzy uścisnął mi na powitanie rękę. Uścisk wielkiej, silnej i dodającej otuchy dłoni nie był jedynie konwencjonalnym i grzecznościowym gestem, lecz oznaką pełnej ufności uwagi. Jego twarz miała w sobie coś charakterystycznego. Na wysokie i szerokie czoło opadał kosmyk włosów, odkrywający jedynie cienką białą linię tuż nad łukiem brwiowym. Była to twarz, z której pomimo surowości rysów, lekko zgrubiałego na czubku nosa i bladych, cienkich warg biła wielka słodycz.
Pascal Aretz nie mógł mieć więcej, niż trzydzieści pięć lat i z pewnością nic w nim nie wskazywało na to, że był terrorystą. Nie chcę tym samym powiedzieć, że terroryści mają w twarzy coś, co czyni ich rozpoznawalnymi. W każdym razie Pascal Aretz nie budził we mnie żadnych wątpliwości i poczucia zagrożenia. Przede mną stał młody uczony o uprzejmym i bezpośrednim sposobie bycia, który zwrócił się do mnie tymi słowami:
- Teatr zachował się w doskonałym stanie. Przyjeżdżam tutaj, kiedy tylko mogę. To miejsce dodaje mi sił.
I wtedy zdarzyło się coś magicznego. Przeczysty głos, harmonijny i niezwykle brzmiący zaintonował Glorię z Mszy nr 5 Schuberta, przepełniając mnie wielką radością. Kiedy ucichł, ze wzruszeniem biłem brawo. Pascal Aretz pokazał mi mały magnetofon.
- Zawsze zabieram go ze sobą. Czy nie sądzi ojciec, że Giulia powinna zająć się tym gatunkiem muzyki, a nie tylko operetką?
Zgodziłem się z nim. Potem powiedział, że zna mnie ze słyszenia, i że czekał na mnie. Zakończył:
- Wykonujemy ten sam zawód.
- Jest pan zakonnikiem?
- Nie, archeologiem – uśmiechnął się poważnie. – Wkrótce rozpocznę tutaj wykopaliska.
- W Teatrze Południowym? – zapytałem ze zdziwieniem.
Nie odpowiedział na pytanie, rzekł tylko:
- Ukończyłem arabistykę, ale niewielu wie, że drugim moim fakultetem była archeologia. – Zamilkł na chwilę. – Giulia wiele mi o ojcu opowiadała.
- Widziała mnie tylko dwa razy.
- Żywi wielki szacunek do ojca. Proszę mi powiedzieć, co u niej słychać.
- Ma się dobrze i kocha pana.
Nie wyglądał na przekonanego. Spytałem, kto go uprzedził o mojej wizycie. Odpowiedział, że przed wyjazdem z Paryża Giulia powiadomiła go, że zatrzyma się kilka dni w Jerozolimie, aby się ze mną spotkać. Odrzekłem, że nic o tym nie wiedziałem, mogła mnie nie zastać. Często podróżuję.
Pascal Aretz uśmiechnął się.
- Giulia jest optymistką. – Nagle zmienił ton. W jego głosie brzmiał niepokój: - Jak więc się czuje?
- Dobrze. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie.
- Miałem telefon.
- Od kogo?
- Czego Tsomet chce ode mnie?
- Porozmawiać.
- A jeśli im nie uwierzę?
- To jestem jeszcze ja, mnie pan powinien uwierzyć.
Wręczyłem mu list od Giulii. Przeczytał kilka razy. Jego oczy stały się wilgotne.
- Ojcze Matteo, dla kogo ojciec pracuje?
- Dla pokoju.
Spojrzał na mnie z ironią.
- Każdy naród zamieszkiwać będzie zgodnie ze swoją krwią na ziemi i w granicach ustalonych przez Boga.
Spytałem, jakie są jego granice.
- Granice mojej ziemi to granice skomplikowane. Nasz Pan głosił miłość. Miłość to dawanie z hojnością, a nawet poświęcenie własnego życia. Żyjemy w społeczeństwie, gdzie nie ma sprawiedliwości, są uciekinierzy i więźniowie, ludzie zapomniani przez wszystkich, których czeka lepsze jutro. Rolą kogoś takiego jak ja jest świadczyć o wierności Boga wobec wszystkich ludzi. Jestem melchitą z urodzenia i z przekonania. Mieszkam tutaj, gdyż nie mogę mieszkać na mojej ziemi, jako człowiek wolny, i nauczać jak człowiek wolny. Wierni Kościoła melchickiego w Galilei i wokół Jerozolimy są Palestyńczykami. Nasze problemy to problemy ludu arabskiego. W Galilei nasz Kościół był bardzo dobrze zorganizowany i miał licznych wyznawców. Wielu z nas zostało zmuszonych do porzucenia miast i ucieczki do Libanu. Ci, co pozostali, cierpieli prześladowania, starając się jakoś wytrzymać. Kiedy wolno mi było jeszcze podróżować do Jerozolimy, nie przekraczałem Mostu Allenby czy King Hussein, jak zwie się w tych stronach. Z Ammanie leciałem na Cypr, a stamtąd do Izraela. Ten most na Jordanie przedziela na pół jedną ziemię. Nie mogę tego zaakceptować.
- Giulia oczekuje dziecka.
Pascal Aretz pokiwał głową i roześmiał się.
- Ojciec jest niezwykle sprytny. Giulia z pewnością kazała ojcu przysiąc, że nic mi nie powie.
Milczałem.
- Ci z Tsometu wiedzą o tym?
- Nie.
- Moje życie za życie mojego dziecka. Czyż nie tak?
- Gwarantuję za życie pańskiego dziecka, Giulii i za pańskie życie.
W jego głosie wyczułem niedowierzanie i pogardę:
- Gwarantuje ojciec także za moje życie? Przytoczę ojcu pewną historyjkę. Jakiś czas temu byłem na kolacji z Izraelczykami z wyższych sfer, jeden to profesor, drugi chirurg, a trzeci - adwokat. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, a ponieważ konwersacja była dosyć nudna, aby ją ożywić opowiedziałem dzieje Petry, odkrytej po wielu wiekach przez pewnego szwajcarskiego archeologa. Słuchali mnie z zainteresowaniem i uwagą. Potem jeden z nich, chyba chirurg, zwrócił się do pozostałych i stwierdził, że muszą ją zobaczyć. Spytał, jaka pora roku jest najodpowiedniejsza. Wyjaśniłem, że lato w tych stronach jest bardzo gorące, zima zaś surowa. Wtedy chirurg przyznał szczerze, że żaden z nich nie wie, gdzie leży Petra. Bo Petra to miasto arabskie, a im, ponieważ od pięćdziesięciu żyją lat w oblężeniu, nie wolno było znać niczego, co arabskie.
Pascal Aretz zanurzył twarz w dłoniach, palce z siłą wcisnęły się w skórę.
- Ojcze Matteo, ja dobrze wiem, gdzie leży Petra.
Tamtego popołudnia udałem się na Górę Nebo. Długo modliłem się w kościele. Miałem nadzieję, że uda mi się ich uratować. Wydawali mi się tacy niewinni! Wieczorem przyjechał Pascal. Zjedliśmy kolację, spaghetti z sosem przygotowane przez Garbo, syryjską złotą rączkę – mieszka on na stałe na Nebo, przyjmuje pielgrzymów, troszczy się o świątynię i gotuje.
- Wspaniałe spaghetti - pochwalił Pascal. – Będę mógł powiedzieć ludziom z Tsometu, że jadłem spaghetti, jakich oni nigdy nie skosztują.
Wypił także wino zrobione przez Garbo. To mocne wino, na Nebo nie ma winnicy, grona kupujemy od prawosławnego księdza z Madaby, który trochę za dużo sobie za nie życzy. Kiedy pomyślę, co prawosławni narobili podczas restaurowania kopuły w Bazylice Grobu Pańskiego, zalewa mnie żółć. Tamtego wieczora długo o tym rozprawialiśmy, ja i Pascal. Zgodził się ze mną w zupełności. Potem powiedział, że Jerozolima ma „dodatkową wartość”. To jego słowa. Dlatego, że mieści się w niej niebotyczna liczba świętych miejsc. Powiedział też, że jest wzruszony, iż może przebywać ze mną na górze, na którą Bóg kazał wejść Mojżeszowi: „Wstąp na tę górę Abarim: górę Nebo, w ziemi Noabu naprzeciw Jerycha, i spójrz na ziemię Kanaan, którą daję w posiadanie Izraelitom” .
Pochwaliłem za cytat. Ponieważ powietrze wieczorem było przejrzyste, pokazałem mu światła Jerycho i te na Górze Oliwnej. Wzruszył się, spojrzał na mnie z czułością i uścisnął, po czym powiedział:
- Proszę pamiętać, że Arafat nie chce być zapamiętany jako człowiek, który wyprzedał Wyżynę Świątynną, gdzie leży meczet Al-Aksa, trzecie pod względem znaczenia święte miejsce islamu. – I dodał: - Chciałbym dokonać w życiu czegoś ważnego i decydującego. Udałoby mi się to, gdybym miał jeszcze czas.
Po sekundzie spytał niespodziewanie:
- Czy mogę ojcu ufać?
Wtedy poprosiłem go, aby mnie uważnie wysłuchał. Zaproponowałem jeszcze jedną szklankę wina i zacząłem opowiadać, jak to urodziłem się w Ginostrze, na wyspie Stromboli , kilka metrów od czystego, przejrzystego i dzikiego morza. Koło domu był warzywniak, kurnik i rosło kilka drzew owocowych. W warzywniaku moja matka zasadziła mimozę, krzew różany i kilka kwiatów. Tę cześć z dumą nazywała „naszym ogrodem”. Mieliśmy dwa koty, Mustafę i Nenè, które były rodzeństwem. Mój ojciec wysterylizował je. Któregoś popołudnia byłem w „naszym ogrodzie” i starałem się naprawić stare bujane krzesło Miałem wtedy dziesięć lat i niezwykle zręczne dłonie, które w późniejszym czasie pomogły mi w karierze archeologicznej. Usłyszałem coś na podobieństwo ostrego i długiego jęku. Wkrótce potem pojawił się Mustafa z myszą w pyszczku. Długie wąsy kota splatały się z rozpaczliwie wijącym w powietrzu ogonkiem. Mustafa z okrutną powolnością zatopił zęby w szyi zwierzęcia, które wydało coś na podobieństwo westchnienia. Trwało to wieczność. Kiedy skończył, miałem wrażenie, że ktoś nam się przygląda. Odwróciłem się i zobaczyłem w niewielkiej odległości inną, nieco większą mysz: patrzyła na mnie nieruchomo. Doszedłem do wniosku, że była to matka myszki, którą Mustafa zdążył już porzucić pod moimi stopami. Mama mysz spojrzała na dziecko. Mustafa zaś z nieobecną i roztargnioną miną znikł w trawie.
Tamtego wieczora nie miałem apetytu. Przemoc, jakiej byłem świadkiem, przeraziła mnie i wstrząsnęła. Położyłem się wcześnie spać. Miałem niespokojny sen, ciągle się wierciłem, a kiedy się obudziłem, zobaczyłem mamę mysz. Stała wyprostowana na tylnych nóżkach w połowie łóżka i patrzyła na mnie. Pomyślałem, że nadal śnię. Ale nie śniłem. Poruszyłem się lekko, a wtedy mama mysz uciekła. Byłem przekonany, że przyszła, aby powiedzieć mi o swoim cierpieniu. Dlaczego wybrała właśnie mnie?
Cały ranek czytałem, byłem niespokojny. Po obiedzie wróciłem do pokoju, aby wziąć zeszyty. Musiałem dokończyć wypracowanie do szkoły. Na łóżku mruczał Mustafa. Pod jego łapą dogorywała mama mysz. Podszedłem bliżej. Mustafa, nie patrząc w moją stronę, prychnął głośno, aby dać mi do zrozumienia, że mam się trzymać z daleka. Mama mysz długo cierpiała. Kiedy wreszcie umarła, Mustafa przestał mruczeć i siedział dalej nieruchomo z oczami skierowanymi w próżnię.
Przypuszczam, że właśnie to wydarzenie, nic nie znacząca przemoc, jaka się dokonała na dwóch myszach, skierowała moje serce i mój umysł w stronę bezbronnych i słabych. Człowiek Boży ze względu na swoje powołanie i umowę zawartą z Bogiem kocha i chroni cierpiących. Śmierć mamy myszy i jej dziecka dała mi poczuć zapach cierpienia, pomagając jednocześnie zrozumieć, jak łatwo zniszczyć życie istoty upokorzonej i ciemiężonej. A Ziemia Święta, pełna rozpaczy i ofiar, dostarczała okazji, która udoskonalała moją umowę z Bogiem.
Pascal Aretz milczał. Potem spytał, gdzie jest jego pokój. Pokazałem mu: sąsiadował z moim. Następnego ranka, przy kawie, usłyszałem:
- Za Giulię i dziecko ojciec gwarantuje?
- Tak. Wyjadą do Paryża.
- W porządku. Jestem gotowy.
Dojechaliśmy do mostu. Jordańscy policjanci pobieżnie sprawdzili dokumenty. Po drugiej stronie już na nas czekano. Saul Bialik wyszedł naprzeciw z dwoma żołnierzami. Pascal zwrócił się do mnie:
- Niech ojciec pamięta, co ojcu powiedziałem: ja wiem, gdzie jest Petra. – Potem zapytał: - Czytał ojciec Piotrusia Pana?
Popatrzyłem na niego zdziwiony. Wtedy wyrecytował na głos: „Śmierć, mówi Piotruś Pan, to dopiero strasznie wielka przygoda”. Potem włożył rękę do kieszeni, wyjął z niej coś, co zabłyszczało w słońcu, być może pistolet, i zaczął biec w stronę żołnierzy. Usłyszałem krzyk Bialika, żołnierze strzelili. Pascal zginął nie wydawszy ani jednego dźwięku, nie poruszywszy ani ręką, ani nogą, nie wyprężywszy żadnego mięśnia. Ale w ostatniej chwili, jak gdyby w odpowiedzi na jakąś myśl, na szept, którego nikt z nas nie potrafił usłyszeć, na jego twarzy pojawił się grymas ironii, który nadał śmierci nietypowy wygląd. Jego spojrzenie, zamiast szklistej pustki, wyrażało absolutne zadowolenie. Spostrzegłem, że w rękach ściskał małą srebrną ramkę ze zdjęciem Giulii. Wyjąłem ją i pomachałem Bialikowi przed nosem.
W niewielkiej odległości od nas siedział gruby żołnierz, który, jak gdyby nigdy nic, jadł z wielkiego talerza spaghetti w sosie pomidorowym. To właśnie spaghetti tak bardzo mnie oburzyły. Były profanacją, obrazą dla ostatnich chwil życia Pascala. Podszedłem spokojnie, wyjąłem uprzejmie talerz z rąk żołnierza, wysypałem zawartość na jego głowę i wszystko przypieczętowałem policzkiem. Potem zwróciłem się do Saula Bialika, który przyglądał mi się nieruchomo, i spytałem:
- Gdzie jest Giulia Lazzari?
- Przypuszczam, że właśnie odwożą ją na lotnisko – odpowiedział.
- Panie Bialik, potrzebuję pana samochodu.
Nie odmówił. Kierowca jechał szybko. Na lotnisko Ben Guriona dotarliśmy w niewiele ponad godzinę. Giulia jeszcze nie wsiadła do samolotu. Spytała:
- Co z Pascalem?
- W porządku.
- W Paryżu wezmę samolot do Ammanu.
- Pascal chce, aby pani pozostała w Paryżu.
Popatrzyła ze zdziwieniem.
- I woli, aby nie szukała go pani teraz. Powiedział, że pani to zrozumie.
Giulia przytaknęła w zamyśleniu.
- To wspaniały człowiek. Czy on mnie kocha?
- Tak. Powiedziałem mu, że oczekuje pani jego dziecka.
Zarzuciła mi ręce na szyję.
- Byłam pewna, że ojciec mu to powie. Byłam pewna, ale nie chciałam ojca do niczego zmuszać, zaufałam wrażliwości ojca.
- Pascal chce, aby wasze dziecko urodziło się daleko od tego miejsca.
Giulia pokręciła głową.
- Pamięta ojciec naszą podróż pociągiem? Kiedy się żegnaliśmy, chciałam coś powiedzieć, ale nie wiedziałam jak.
- Co pani chciała powiedzieć?
- Że opis kamieni wzruszył mnie. I chciałam zapewnić ojca, że te kamienie któregoś dnia staną się także moimi kamieniami. Jeśli ojciec będzie się widział z Pascalem przede mną, proszę mu wyjaśnić, że nasze dziecko urodzi się w tym kraju, pośród tych kamieni.
Dałem jej krzyż.
- Pascal chce aby pani zawsze go miała przy sobie. – Nie wiem, czy Giulia Lazzari zrozumiała. Przycisnęła go mocno do serca. Powiedziałem jeszcze: - To dowód, że ma się dobrze.
Poczekałem, aż przejdzie przez kontrolę paszportową, potem wróciłem do samochodu. Kierowca odwiózł mnie do Flagelacji. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to ten sam żołnierz, który przyjechał po nie, kiedy po raz pierwszy spotkałem Bialika. Odniosłem wrażenie, że patrzył na mnie z dezaprobatą.

Ojciec Matteo, znany franciszkański archeolog, odkrywca mozaik na Górze Nebo, otrzymuje od Kustosza Ziemi Świętej - zagorzałego zwolennika idei przekształcenia Jerozolimy wstrząsanej tragedią niekończącej się wojny w miasto pokoju - zadanie czuwania nad powodzeniem pewnego planu. W krótkim czasie Matteo zostaje zamieszany w skomplikowaną historię, w której uczestniczą tajne służby, pewien bogaty biznesem i grupa młodych idealistów walczących o przywrócenie pokoju na ziemi od dziesięcioleci rozdartej przez konflikty. Tajemnicza śmierć drugiego archeologa, ojca Luki, uświadamia Matteo, że w grę wchodzą również inne interesy...
Śledztwo ojca Matteo, podążające drogą usianą śmiertelnymi ofiarami, doprowadza go do Umm-er-Rasas, starożytnego miasta pogrzebanego przez pustynię i do prawdy, która być może będzie w stanie zmienić ludzki los.

FRANCO SCAGLIA
Genueńczyk z pochodzenia, mieszka i pracuje w Rzymie. Przewodniczący RAI CINEMA, autor licznych komedii, esejów i powieści. Książka Strażnik wody przyniosła mu jedną z najbardziej znaczących włoskich nagród literackich Premio Campiello 2002.
Licencja: Creative Commons
0 Ocena