Moja wieś jest niezwykle spokojna. Tak około 500 stałych mieszkańców, latem i jesienią ze dwa razy więcej, głównie ze względu na jej letniskowy charakter. Są 3 sklepy, jeden bar, szkoła i kilka wolnych zawodów. Za pracą jeździ się do gminy albo do Wrocławia, z czym nie ma żadnych problemów. Na miejscu śmiga sobie kolej pamiętająca niedawne popisy pendolino, jeżdżą autobusy PKS-u i prywatne busy. Wymarzone miejsce by mieszkać, marzyć i tworzyć. Ale także cieszyć się życiem, psocić i stwarzać swoim kochanym rodzicom ciągłe problemy wychowawcze. O kim mowa? O najbardziej uroczej osóbce w całej gminie, o diablęciu anielskiej urody, z której wszyscy zapamiętują płomiennorudą grzywkę, białe równiutkie ząbki i oczy. Przy których ślepia Kota w Butach są jak nieumyte śliwki węgierki. Należę do jednego z tych mieszkańców, który jest całkowicie niewrażliwy na uroki dziewczęcia. I może dlatego też jestem jej jedynym powiernikiem i kumplem. Choć śmiesznie razem wyglądamy – ona drobniutka, chuda wręcz pannica z której właśnie wykluwa się piękna kobieta, ja zaś, stateczny pan o którym można powiedzieć wszystko. Choć na pewno nie to, że jest młody i atrakcyjny. Za to, że wygląda jak dziadek Natalki.
Tego lata, w jego końcówce właściwie, moja ukochana żona Armelka wyjechała „do wód” podleczyć swoje zdrowie. Moje już zostało podleczone wcześniej, kiedy razem spędziliśmy fajne 2 tygodnie w Bieszczadach. Mógłbym ten urlop wspominać jako jeden z bardziej udanych, gdyby nie to, że kazali mi łazić po górach (dostanę w mordę za nazwanie Bieszczadów górami od taternika), jeździć na wycieczki czasami po 150 km dziennie i właściwie zrezygnować z innego niż bezalkoholowe piwa. Z tych powodów właściwy dla mnie czas wypoczynku zaczął się, kiedy na stacji w Obornikach Śląskich machałem oddalającej się ode mnie rączce, wyciągniętej przez uchylone okno w pożegnalnym geście. Pociąg pojechał sobie do Gdańska, porywając na kolejne 2 tygodnie Armelkę z jej córką i dając mi jasno do zrozumienia: wakacje zaczynają się teraz!
Nie zdążyłem się dobrze zalogować w domu przed komputerem, gdzie zamierzałem w końcu odwalić pracowitego excela będącego kalkulatorem domowych przychodów i rozchodów. Otworzyłem co prawda puszkę z ulubionym napojem, jednak nie dane mi było zanurzyć się w głębi jego smaku i aromatu. Oraz poczuć miłych procentów. Sobotnie przedpołudnie nastroiło mnie do świata niezwykle łagodnie, dlatego też łomot do drzwi sprawił, że podskoczyłem na krześle nieomalże zatapiając piwem laptopa. Karolina, chłodzący się obok od kafelków podłogi z wyrzutem spojrzał na mnie, spojrzeniem jasno dając do zrozumienia że zna łomocącego. No jasne, tylko Natalka miała zwyczaj udawać antyterrorystów i tłuc w drzwi, jakby zaraz za nią stały rosyjskie zielone ludziki. I tylko Natalka miała prawo podejść do domu bez żadnej reakcji wielkiego wilczura, psa zwanego głupawo jakoś Karoliną. Otworzyłem drzwi starając się nie cieszyć na widok jasnego i szczerego uśmiechu wykwitającego na zarumienionej, okrytej rudą grzywką twarzyczce.
Okres wakacji może być nudny albo ciekawy. Wszystko zależy od tego ile się ma kasy (to dorośli) i wyobraźni (to dzieciarnia). No i od tego, gdzie się aktualnie jest. Dla Natalki wakacje nie zawsze były związane z wyjazdem. Jej rodzice harowali na własnym biznesie, coś tam zarabiali będąc jednak całkowicie zależni od internetu i klientów. Dziewczynka więc, według nich „za młoda i za pyskata” nie mogła być sama wysłana na jakieś kolonie kiedy oni orali na chleb, bo jak wskazywało doświadczenie jedynego dotąd takiego eksperymentu, zostałaby niezwłocznie, pod policyjną eskortą, odesłana do nadawcy. Może nie w kajdankach, ale za to z listą podejrzeń wystarczającą do obdzielenia sporej grupy panów przestępców.
Dziewczynce zresztą to nie przeszkadzało, na wsi było ciekawie, można było na przykład straszyć klientów gospody, grać z chłopaczurami na pobliskim Orliku, pisać do szuflady jakieś ambitne powieści, czy wreszcie dokładnie planować psikusy i później, z żelazną konsekwencją i diabelskim sprytem wcielać w życie. Najchętniej w jej gimnazjum. Problemem było to, że gimnazjum z ulgą zamknęło swe wrota na ponad 2 miesiące, a latem ściemniało się późno, więc pora do straszenia dla 13-letniej dziewczynki była nieco niestosowna.
- Jerzy (był to czas kiedy Natalka już mówiła mi po imieniu) – ty na pewno pomożesz. Łypnąłem na nią spode łba. Rudzielec rozsiadł się przy moim stole, kazał sobie zrobić herbaty i siorbiąc ją na gorąco wiercił spojrzeniem piekielnie zielonych oczu. Na kilometr czułem jakieś gotujące się łajdactwo. Wiedziałem, że w końcu i tak się dowiem. Pytanie tylko – kiedy. – W czym mam ci pomóc, nie zgadzam się na żadne kawały! – lekko podniosłem głos, co nie spodobało się Karolinie. Leżący na swoim miejscu wilczur podniósł łeb i delikatnie warknął. – No pięknie – mruknąłem zrezygnowany – i ty brudasie przeciwko mnie…
- Na jakie kawały? Zdziwienie w głosie Natalki mogło zaskoczyć każdego śledczego. Nie byłem śledczym. – Chciałam się nieco dowiedzieć o silnikach samochodu, nie znam się na tym, a ty za to jesteś ekspertem. No tak – pomyślałem – poczytała o psychologii podlizywania się i trenuje na mnie. – Czy tego przypadkiem – odezwałem się uśmiechając się jadowicie – nie zabrania konwencja genewska? – Czego? – małolata była wyraźnie zainteresowana. – No – wyjaśniłem – eksperymentów na ludziach. Kadzisz mi potworze, bo chcesz się czegoś dowiedzieć co potem wykorzystasz w jakieś niecnej historii, kiedy znów pół wsi będzie za tobą ganiać. – E tam, Jerzy, nie kadzę, znasz się na tym. A poza tym – ciągnęła w udawanym oburzeniu – ja nie psocę. To ktoś inny – zakończyła wywód stanowczym tupnięciem tenisówki w podłogę. Karolina westchnął i przewrócił się na drugi bok.
Pan Staszek miał już swoje lata. Nie to, że był stary. Jak na faceta dobiegającego sześćdziesiątki trzymał się nieźle, miał ciągle gęste srebrne włosy, a panie kuracjuszki spędzające lato w naszej wsi wodziły za nim tęsknym spojrzeniem. Jednak mogłyby latać wokół niego nawet nago, dałoby to ten sam efekt, co machanie ręką na przejeżdżający obok pospieszny do Warszawy. Pan Stasio bowiem był posiadaczem żony, takiej ładnie starzejącej się drobnej kobiety z charakterkiem, przy którym charakterek małolaty wydawać by się mógł wręcz gołębim, jeśli nie anielskim.
Pani Zosia zawładnęła mężczyzną jeśli nie w całości, to na pewno w części wyłączającej w nim jakiekolwiek własne zdanie. Przy czym nie dokonywała w nim tego krzykiem. Ćwierkała radośnie, a pan Stanisław słuchał tej niebiańskiej melodii i widać było, że kocha kobietę nad życie. Nad zdrowy rozsądek.
Mężczyzna był taksówkarzem. Takim starym wrocławskim taryfiarzem, który spędzał na wsi dwa miesiące w radosnej bezczynności. Nie przeszkadzało mu to jednak, mimo wakacji obsługiwać okolicznych mieszkańców czy też jeździć na kursy do dalszych miast na wezwania stałej klienteli. Posiadał mercedesa, tak zwaną beczkę, rocznik może 1987, może lekko starszy. Kiedyś był to obiekt westchnień każdego, teraz ciężkie, lekko bączkowate auto nie zwracało uwagi nawet pijanego złodzieja. Wóz był jednak w doskonałym stanie technicznym. I podobnie jak Zosieńka, był obiektem dumy mężczyzny. W takiej właśnie kolejności.
Szliśmy z Natalką i Karoliną znanymi ścieżkami. Wspominaliśmy miejsca, w których spotkało nas tyle przygód*. Pogoda, śliczna sierpniowa pogoda nastrajała optymizmem do świata. Odpowiadałem szczegółowo na pytania dziewczynki odnośnie motoryzacji. Były nadzwyczaj celne, do tego o zgrozo, kiedy czegoś nie wiedziałem, oczka świdrowały mnie karcąco. Karolina biegał sobie luzem. Gdzieś w zakamarkach świadomości niejasno tłukło mi się poczucie grzechu, wiedziałem bowiem doskonale, że w lesie psy nie powinny biegać luzem.
– Różnica między silnikiem benzynowym a dieslem jest diametralna. Inne paliwo, inna konstrukcja, inny zapłon. – A spaliny? – Natalka znów mnie zaskoczyła – No też oczywiście inne. I ciśnienie, i temperatura i skład – wyjaśniałem. We współczesnych silnikach są one dopalane przez katalizator, do tego przekazują poprzez turbosprężarkę część niesionej przez nie energii temperatury i energii. Wylatują na zewnątrz względnie czyste i nie szkodzą środowisku tak mocno, jak te ze starych samochodów. – Aaaa – ucieszyła się dziewczynka – to znaczy, że te stare kopcą mocniej i silniej? Tak? Że dają czadu jak rura z wylotu odkurzacza? Potwierdziłem – dawały czadu lepiej, jak wylot z odkurzacza, co można zauważyć na naszych uliczkach podczas odpalania motoru na postoju, kiedy wydech podnosi z ziemi tumany liści i kurzu.
Natalka dziwnie zamilkła, jakby widząc ten kurz. Była tak zaabsorbowana swoimi przemyśleniami, że wlazła w zrobioną świeżutko kupę Karoliny, pięknie pewnie pachnącą dla innych piesków, ale dla mnie wręcz cuchnącą. Nie zauważyła tego faktu, sunąc otoczona miłym odorkiem i swoimi myślami.
Komórka pana Stanisława zadzwoniła krótko po dwudziestej pierwszej. Mijał kolejny ciepły weekend, który wraz z żoną nie wystawił nosa poza posesję przez ostatnią dobę, myjąc tylko zaparkowanego na ulicy mercedesa. Głos po drugiej stronie domawiał się kursu na wybrzeże, za kwotę która spokojnie wystarczyłaby państwu Zielińskim na dwa tygodnie życia. Żona słysząc czujnym uchem głośny głos z komórki zadecydowała ćwierkając radośnie do męża: - No kochanie, jesteś wypoczęty, pakuj manatki i jazda. – Tak kochanie – mężczyzna odruchowo oblizał wargi.
Po chwili jego mała torba podróżna z przyborami toaletowymi i zapasowymi gatkami, koszulą i spodniami zajęła miejsce w kącie wielkiego bagażnika. Zaczynało się już ściemniać, w końcu była II połowa sierpnia. Przetarł reflektory i uruchomił motor na wolnych obrotach, słuchając z zadowoleniem klangu zaworów wielkiego, 3-litrowego diesla. Po chwili wrzucił jedynkę i powolutku wytoczył się z drogi na powiatową 352-kę do Wrocławia po pasażera. Ruchu nie było żadnego, ocenił, że na Obornicką dotrze w góra 20 minut. Dodał gazu.
Tydzień minął mi na pracy. Jak każdy inny. Moje kochanie reperowało się w Stegnach, codziennie zdając mi mniej lub bardziej obfity raport o sanatoryjnych postępach. Na szczęście nie było w nim słowa o dancingach i innych urokach takich imprez, bo pewnie pojechałbym skasować ośrodek. Czas mijał szybko, wracając po pracy koło 17 do domu relaksowałem się spacerami z Karoliną, wpadała do mnie Natalka nieodmiennie waląc na powitanie w drzwi. Zastanawiałem się ile czasu konstrukcja wytrzyma napór drobnego, ale pełnego niespożytej energii drobnego w sumie ciałka.
Piątkowego wieczoru pech unieruchomił mi moją skodę 20 metrów od domu. Z niejakim trudem i rozrzewnieniem, wspominając czasy młodości, zepchnąłem auto w trawę i poszedłem do pana Karola, uznawanego przez całą wieś za panaceum na wszelkie zmartwienia i awarie. Mężczyzna otworzył maskę, pocmokał i rozłożył ręce. – Panie Jurku, to nowy superb, ja tu mogę tylko wody czy oleju dolać i bezpieczniki sprawdzić. To wszystko. – E tam, jaki nowy – zdziwiłem się – ma spokojnie 3 lata, to gdzie tu nowość? – Pan Karol uśmiechnął się pod wąsem – No taak – przeciągnął – dla pana… A paliwo jest? Zapytał mnie, jednocześnie obrażając. – No kurna, pokazuje prawie pół baku – warknąłem oburzony, choć właśnie teraz zapaliła się czerwona lampka w mojej głowie.
- Zaraz zarrra…. Tankowałem ze 3 tygodnie temu, jeżdżę co prawda mało, ale…Pan Karol załapał. – Pokaż pan kluczyki – powiedział. Co prawda wcześniej pokręcił rozrusznikiem ze 3 razy, ale teraz nie zamierzał. Włączył zapłon i niezbyt delikatnie, mimo mojej rozpaczy walnął pięścią w zegary. Strzałka paliwa, wskazująca dość sporo paliwa w baku nagle majestatycznie zjechała na zero i zapalił się symbol żółtego dystrybutora. – No – fachowiec ucieszył się – ciesz się pan, że to tylko to. Jakbyś pan miał taką historię jak pan Stasiu, to…
Następnego dnia rano wwiercałem się – w swoim mniemaniu oczywiście – w oczy potwora, dziwnie podobnego do mojej ulubionej sąsiadki. Natalka przypominała jako żywo Kota w Butach, z jedyna różnicą, z dwoma właściwie. Nie miała sierści i ślepka nie były brązowe, a piekielnie zielone. – Panie Jurku (oho, przeszła na pan) to nie ja. Dlaczego wszyscy – nieomalże płakała – jak tylko coś się stanie walą we mnie? W środku byłem miękki jak meduza, ale na zewnątrz musiałem udawać twardziela. Historia pana Stasia pół wsi doprowadziła do łez rozbawienia, to samo pół wsi jednogłośnie wskazywało sprawczynię. Nowicką. Choć oczywiście i na pewno nikt nic nie widział. Jak zawsze.
Łza niesprawiedliwości i poczucia krzywdy powoli spłynęła po pogodnym zazwyczaj licku szurniętej małolaty. Byłbym z kamienia gdybym nie zareagował. Nie byłem z kamienia. Walcząc ze sobą bez przekonania – tak mi się wydawało – twardym głosem rzekłem: – Nie becz. Mażesz się jak Jasiu w zerówce. Masz – rzuciłem jej papierową chusteczkę – wytrzyj nosa, nie mogę patrzyć na twe gile. I gadaj, jak było na prawdę!
Dzień przed wieczornym telefonem do pana Stasia straszne dziecko spędziło pracowicie. W internecie wygrzebało schemat elektryki merca i na tej podstawie przygotowało dwa przewody zakończone krokodylkami. Potem zerknęło jeszcze raz na zawartość tajemniczego pudełka i zmierzyło wymiary tejże zawartości suwmiarką. Trzeba było troszkę je zmniejszyć, ale w warsztacie taty szlifierka poradziła sobie z zadaniem w kilka chwil. Sypiąc pomarańczowymi iskrami na nową koszulinę i czyniąc na niej igiełkowate, nieodwracalne i kojarzące się z wyrzutami mamy ślady. Dziecko zrobiło znany gest „yes!” i czekało ciemności.
Koło pierwszej w nocy wyszło mając na czole monterską latarkę. Ręce bowiem musiały być wolne. O ile głębokie, poza łuk, wetknięcie w rurę wydechową (jedną z dwóch symetrycznych) gwizdka od czajnika nie było problemem, o tyle podniesienie maski auta wymagało położenia się pod nim i pociągnięcia stalowym haczykiem za linkę zwalniającą. Dziecku zajęło to z pięć minut walki, w czasie której buźka nabrała ślicznego, ciemnoczarnego koloru. Połączenie dwóch przewodów do instalacji zajęło mu kolejne pięć minut, z czego lwią część dziecię przeznaczyło na zamaskowanie wpięć.
Pan Stasiu po wyprowadzeniu auta na asfaltówkę dodał gazu. Coś się działo z samochodem. Wraz ze wzrostem obrotów pojawiał się dziwny, świszczący dźwięk! Zatrzymał się na poboczu pod jedną z ostatnich lamp wsi i wyszedł. Wszystko było OK – niestety, nie mógł przegazować samochodu stojąc poza nim. Postanowił jechać dalej. Powyżej 2000 obrotów dźwięk przypominał dziwnie coś znanego. Co – mężczyzna nie kojarzył. Otwierając okno podczas jazdy słuchał i wyraźnie notował pisk czy gwizd o znanej, ale nieidentyfikowalnej melodii. Głos wyraźnie dochodził z tyłu auta. Mężczyzna, zaabsorbowany testami, w ostatniej chwili zobaczył uskakującą mu z drogi postać w policyjnym mundurze, machającą dość nerwowo czerwono świecącym lizakiem. Obok jezdni stał radiowóz. – No kurczę! – jęknął, zatrzymując się z 50 metrów za patrolem. Wrzucił wsteczny bieg i wtedy jego samochód zatrąbił! A klakson był solidny, dwutonowy i piekielnie głośny! Nacisnął hamulec, dał na zero. Dźwięk ucichł. Ponownie wsteczny, i ponownie trąbienie. – No, panie kierowco – mina policjanta, nieomalże rozjechanego przez pana Stasia daleka była od wylewnego powitania dobrego znajomego. – Najpierw poproszę o dokumenty, potem będzie alkomat, a jeszcze potem sprawdzimy stan techniczny auta.
Zarówno papiery jak i trzeźwość kierowcy były bez zarzutu. Gorzej przedstawiało się ciekawe uszkodzenie – klakson wył jak potępiony po wrzuceniu wstecznego, a przegazowanie motoru wydobywało uroczy świst gwizdka od czajnika, który pan Stasiu, stojąc na zewnątrz auta łatwo sobie zidentyfikował. Dalsza jazda nie była możliwa, a ciemności nie pozwalały na próby naprawienia.
Funkcjonariuszowi nie pozostało nic innego, jak zatrzymać dowód rejestracyjny i nałożyć mandat w wysokości 200 złotych. Dał się co prawda ubłagać by nie wzywać lawety, ale i tak pan Stanisław był wściekły. Wściekłość podniosła się do poziomu tsunami następnego dnia rano, kiedy odkrył przyczynę zarówno gwizdania silnika, jak i trąbienia na wstecznym. Kiedy podzielił się znaleziskiem z kolegą z naprzeciwka, ten z zagadkową miną podsunął mu możliwego sprawcę. Natalkę.
Sprawie ukręciliśmy wspólnie łeb, idąc po prostu w zaparte. Choć to nieładnie kłamać, pan Stanisław widząc niewinne dziewczę o miłej aparycji dał wiarę jej, a nie wioskowej legendzie. Głoszącej jakoby to Natalka była sprawczynią wszystkich, a przynajmniej większości numerów. Które niczym UFO przewalały się ostatnimi latami przez naszą wieś. Ba, chłopina wraz z żoną tak się wzruszyli „skrzywdzeniem dziecka podejrzeniami”, że ofiarowali jej wielką czekoladę z orzechami, którą w godzinę później opędzlował mój Karolina.
Ja sam, jak zwykle, miałem nieczyste sumienie uczestnicząc w maskaradzie. Złajałem dziewczynkę ale i tak wiedziałem, że to na nic. Patrząc w zielone oczy namacalnie wręcz czułem kolejny numer, jaki planuje nam wywinąć. Jedynym pytaniem było tylko: kiedy, co i komu?
*O przygodach Natalki i Karoliny, z moim skromnym udziałem jeszcze przeczytacie na Artelis i na mojej stronie Inn.Media.Pl