W tej wędrówce poza widnokres znanego, choć nie zawsze przyjaznego świata wszystko zdarzyć się może... W teatrze cieni zmieniają sie maski, portrety utralają nieprawdziwe wizerunki na chwilę przed zachłanna wiecznością...

Data dodania: 2011-03-20

Wyświetleń: 2594

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 2

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

2 Ocena

Licencja: Creative Commons

Pożegnanie ołowianych żołnierzyków

Tak niedawno odeszli na strych, 
Ołowiani żołnierze wspaniali, 
I - cudowny, pluszowy miś, 
Który łapę nad świeczką przypalił...
Lekkonogi, zielony skrzat, 
W pustym kącie rozpłakał się chory!
Wydoroślał znienacka mój świat, 
Stracił nagle bajkowe kolory...

Kiwa głową, kiwa, 
Na biegunach konik...
Znowu dzień odpływa, 
Nikt go nie dogoni...
Tyka sobie, tyka, 
Zegar na kominku...
Tyka sobie, tyka,
Nie zna odpoczynku...


Bezpowrotnie zaginął we mgle, 
Świat koboldów, księżniczek i wróżek;
Zmalał pokój dziecinny, gdzie
Odbywałem najdalsze podróże.
Zbrakło nagle przyjaciół mych, 
Powierników wieczornych zwierzeń;
Tak niedawno, schodami na strych
Ołowiani odeszli żołnierze...

Tyka sobie, tyka, 
Zegar na kominku...
Tyka sobie, tyka, 
Nie zna odpoczynku...
Kiwa głową, kiwa
Na biegunach konik... 
Znowu dzień odpływa,

Nikt go nie dogoni...

 

zlotopłowa

znowu mi, 
złotopłowa,
dni i myśli gmatwasz
Zastygasz na podłodze
prostokątem światła
i na nowo chcesz uczyć
kochać
pragnąć
marzyć
to na nic 
juz za późno
nic się nie wydarzy

widzisz
sił mi brakuje
wiary już nie starczy
walczyłem z wiatrakami
wróciłem na tarczy
i stosowna jest chyba
na wyznanie pora
że więcej we mnie
klowna
a mniej
gladiatora

Oniros


jest noc 
jak ciemnopłynna rzeka
a w niej 
na dnie
ja 
żabi car
leniwie leżę
w półśnie czekam
wśród ryb 
srebrzystych gęstych chmar
nade mną 
w wirach tańczy koga
żeglarze modlą się do boga
żeby ich wyprowadził z mgły
ja zezwłok swój tym strachem karmię 
ślepia mi płoną jak latarnie
i rosną we mnie mroczne sny
sny są rozkoszą mą i żerem
okrętem 
mapą
żaglem 
sterem
sny
które dzielą 
noc na trzy

Zegar

To tykanie mojego zegara, 
Od lat wielu kompanem mym jest.
Czasem tylko przestraszyć mnie stara, 
Że juz dzisiaj, za rogiem mój kres!
Mój kamracie - dziel chwilę na ćwierć, 
Wszystko czas ma swój - życie i śmierć...

Orfeusz w drodze

W pustce tych jaskiń noc sie kruszy,
I straszy tysiącletnią pleśnią;
Ilu tu weszło Orfeuszy
Nie potrafiących wierzyć w wieczność ?
Ilu pod chwiejne weszło stropy,
poprzez kamienne usta bram ?
Na piasku ślad znajomej stopy...
Idę - i cieniom pieśni gram...

* * *

to mój dziennik żeglugi 
przez morza snu 
pod zorzą polarną 
gdzie mróz wspomnień
ciało przepala do kości 
tam 
w lodowych pieczarach 
umarli poeci 
piszę białe wiersze 
tam
zamarzł w krypcie zegara czas
a każda chwila 
odmierza wieczność 

Złotopłowa 2

znowu mi 
złotopłowa 
nowe zsyłasz rymy
i nadzieją mnie witasz
na przeprożu zimy
serce sycisz uczuciem
słowa uczysz ważyć
daj spokój
już za późno
nic się nie wydarzy

widzisz
serce wystygło
słowa nic nie znaczą
posmutniały piosenki 
tak
że tylko płaczą
a z tych wszystkich jeremiad
wniosek płynie czysty
że więcej we mnie 
klowna
a mniej jest artysty

Nie płacz

nie płacz
proszę
los musi się zmienić
jeszcze lato na sercach nam gra
juz niedługo przedproże jesieni
liści zamieć
szaruga i mgła

tam są nasze spacery w nieznane
długie zmierzchy
pieszczoty bez słów
amfilady drzew mgłą przetykane
będa w noc
prowadziły nas znów

nie płacz
proszę
łzy nic nie pomogą
żadna z nich ulgi wszak nie przyniesie
jeszcze sierpień się pali nad drogą
nie płacz 
proszę
juz idzie na jesień

ITAKA


Wiatr wieje
Niebo nade mną chyli się nisko
A ja
W zniszczonym kapeluszu na głowie
Jak 
Strach 
Na 
Wróble
W sierpniowe wbity rżysko
Wciąż na chmurach piszę opowieść

I
Rosną we mnie
Południa
I noce
I chmury rosną
I stoję tutaj
Jak studnia
Otwarta wiosną 


Jest jeszcze we mnie lot ptaka
Wpisany w błękit
I Odys 
I Itaka
I fale 
Co jedzą z ręki

LISTOPAD

Listopad – to, moja miła, niebezpieczna pora;
Jesień – taka ogromna... ludzie – tacy mali... 
Słychać temat odlotów w ptasich rozhoworach,
Przed szpitalem w Kowarach dąb się krwawo pali...


Listopad – to, moja miła, czas bezsennych nocy;
Moich wspomnień o tobie dzikie pogranicze...
Znów listowie powiędłe wiatr mi rzuca w oczy,
Kiedy chodzę po parku i latarnie liczę...


Listopad – to, moja miła, ciężki czas dla serca;
Rwie się we mnie ostatnia nić babiego lata...
Chłód poranków zamglonych na wskroś mnie przewierca, 
Jesień smutkiem jak bluszczem wiersze mi oplata...

CZAS


S. Jesienin: „ Nie żaleju, nie zawu, nie płaczu....”

Osypują się na mnie jesienie, 
Zimy srebrem malują mi włos,
Coraz niżej pochylam się w ziemię,
Coraz ciszej rozbrzmiewa mój głos…
Nowe lądy się jawią w oddali,
A za dalą następna jest dal;
Niby świeca mój czas się wypali,
Na nic puste lamenty i żal...

Codzienność


Najcudowniejszy życia cudzie, 
O którym wciąż wiem tak niewiele…
Tuż, obok mnie – przechodzą ludzie;
Znajomi, bliscy, przyjaciele…
W przedświtu gęstej, chłodnej mgle,
Ja – mijam ich, a oni – mnie…
W drodze na brzeg leniwej rzeki,
Wypływającej spod powieki…


W niezrozumiałym, strasznym pędzie, 
Wirują oszalałe dni!
Gwiazdy spadają jak żołędzie…
Lustro z nas coraz częściej drwi;
I – strach jak wściekła suka warczy!
I – niewygodnie nam na tarczy, 
Kiedy nas przyjaciele niosą, 
Ku rozpalonym w dali stosom.


Miast ciasnych labirynty kręte, 
Gdzie Człeko – Byk pijany chrapie.
Porosłe chwastem miejsca święte…
Cud, zwiastowany na kanapie
Jednej z niepewnych Bogurodzic,
Której dość kiepsko się powodzi, 
O której sąsiad z naprzeciwka
Mówi, że jest zwyczajna dziwka!


I tak – za grudniem biegnie grudzień;
Wtorki, soboty i niedziele…
Tuż , obok mnie przechodzą ludzie;
Znajomi, bliscy, przyjaciele…
Ja – mijam ich, a oni – mnie.
I – tylko Śnieżka stoi w tle
Drogi wiodącej na brzeg rzeki
Wypływającej spod powieki. 

Nieobecni


Leszek

Rozpaliłem w Zachełmiu ognisko,
Obok flaszka - samotnych pociecha.
Już październik i gwiazdy lśnią nisko
Więc przepijam do gwiazd i do Lecha:

Wiwat, Lechu! 
Nie powiem na zdrowie...
Tyle lat żeśmy razem przeżyli!
Wkoło cisza...
Na toast odpowie
tylko cień, 

co się z trawy wychyli...

Ojciec

Na tej ulicy 
Jak anegdota o Jeleniej Górze
Upadłeś
Serce pękło
Purpurowy balonik
Nadmuchany tęsknotą 

Matka

Szpital
Bukowiec
Respirator
Za oknem płonął w słońcu buk
Spóźniłem się czterdzieści minut
Jak gdybym
Na coś zdążyć mógł

Alicja

Po nitce księżyca 
Z osiedla w Cieplicach
Mglistość
Srebrzystość
W dal
Lśni neon nad sklepem
I okna są ślepe
Rozumiem
Nie umiem
Żal

Ja

Spacer bez Alicji


W parku mgły chłodne jesień snuje
I liście z drzew spadają znów.
Idę i list Twój czytam… Czuję
Smutek jesieni… kruchość słów…

Czuję, jak gdybyś szła tuż obok, 
Liście splatała w rytm i rym…
List ma lat kilka… Każde słowo, 
Nieuchronnością przyszłych zim, 
Serce zamienia w lodu sopel…
Spod powiek kilka słonych kropel
Wycisnął psotny chochlik – wiatr.
W wirze jesieni, zim i lat, 
Jak liście więdną ludzkie twarze…
Imiona – toną w studni zdarzeń, 
I – w pusty się zmieniają dźwięk…

W parku mgły chłodne snuje wrzesień;
Od rosy dywan liści zmiękł…
Idę.. i list Twój czytam… jesień
Rozlewa się dokoła mnie…

I, wiesz Alicjo? Myślę o tym, 
Jak bardzo kruchy jest nasz czas:
Radości, smutki i tęsknoty,
Wraz z nami umierają w nas.
Zostają słowa na papierze, 
Kilka skropionych deszczem kart;
Wiersze i listy pełne zwierzeń…
Głupstw parę… jakiś pusty żart…
Jak w gabinecie krzywych luster, 
W słowach odbicie raz po raz:
I – tylko oczy mamy puste…
I – cisza coraz większa w nas…
I – tylko w oczach słone krople…
I – tylko w piersiach zimne sople…

W parku mgły chłodne snuje jesień;
Wiatr z drzew powiędłe liście rwie…
Idę… i list Twój czytam… wrzesień
Rozlewa się dokoła mnie… 

w ukryciu

zamykamy siebie
na klucz nieufności
rośnie
z dnia na dzień
z nocy na noc 
coraz większy oszroniały mech strachu
przed godzina zatrzymującą zegary
tylko w nas
kolczaste drzewo świadomości dobrego i złego
rodzi zatrute owoce samotności

nie bój się
to tylko noc zaplatana w akacjach
nasłuchuje naszych szeptów
słów rzucanych na rozdroża wiatru
srebrne pazury mroku
nie poranią serca

nie bój się
to tylko jesień
maluje na chmurach 
skomplikowane symbole pożegnań
my
bliscy o myśl
o krawędź oddechu
muśnięcie dłoni
mamy jeszcze czas
na pieszczotę rzęs nawykłych do ciemności
kiedy moje dłonie
rozbierają ciebie nawet z łez 

zamykamy siebie
w ciasnej klatce żeber
tłucze skrzydłem ptak
spragniony czułości
na podniebnych szlakach naszych nocnych wędrówek
wykluwają się
purpurowe ptaki pożądania
tak blisko nas
tak daleko
wypływają na niebo
antyczne statki gwiazd
przez czarne dziury
październikowych snów
odpływają na oceany ciszy

nie bój się 
ciemności zatruwanej toksynami kłamstw
niosę przed tobą
maleńkie światełko oddechu
kaganek nadziei
od nich
na dnie twoich oczu
zapalają się
migotliwe gwiazdy obietnic

UMARŁEM WCZORAJ

Umarłem we śnie… i leżałem nagi…
Nade mną darły się chrapliwie wrony…
Chciałem się zbudzić – nie miałem odwagi !
Nazbyt głęboko we śnie pogrążony,
Czułem jak czarna zapomnienia rzeka,
Przez moje włosy leniwie przecieka…


W pół ruchu stanął oniemiały zegar,
Szreń gwiezdna ciekła przez powiek witraże,
W punkt osobliwy świat się cały zbiegał, 
I zapomniane, umarłe pejzaże
Drzewami ciszy we mnie wyrastały…
Śnieg na nie padał gorący i biały…


Spoza tej ciszy – Ty płynęłaś do mnie
Na łodzi z blasku, po leniwej fali…
Ptaki krzyczały w mroku nieprzytomnie
Strach mi gromnicę na dnie serca palił…
Piasek na oczy sypał się przedwcześnie…
Leżałem nagi, bo umarłem we śnie…
Licencja: Creative Commons
2 Ocena