Były dysputy na temat istnienia lub nieistnienia Stwórcy. Były też i takie mające dowieść słuszności i prawdziwości jakiegoś światopoglądu lub religii. Prawdopodobnie żadna z owych dyskusji nie przekonała nikogo do niczego nowego, jednak ja sam, przyglądając się im, niemal w każdej z nich odnajdywałem kawałek siebie samego z różnych okresów mojego życia…
Tak jak większość w tym kraju, urodziłem się i wychowałem w rodzinie typowo katolickiej – przebrnąłem przez wszystkie standardowe sakramenty, a co niedziela uczestniczyłem we mszy (fakt, że była to bardziej wola rodziców niż moja, to też cecha typowa dla polskiej tradycji katolickiej…). W pewnym momencie życia, mając lat kilkanaście, stałem się ateistą chadzającym do kościoła. Podobnie jak większość moich znajomych. Niby wierzyliśmy w istnienie Boga, ale nie miało to absolutnie żadnego oddźwięku w naszym życiu. Jeszcze przed dwudziestym rokiem życia zupełnie przestałem chodzić do kościoła, gdyż obserwując to, co dzieje się na świecie, to, co dzieje się w moim życiu, wydawało mi się sprzeczne z naturą Boga, o jakim słyszałem. Stwierdziłem, że Bóg nie istnieje. I nie było to bynajmniej puste stwierdzenie wysunięte przed samym sobą tylko z powodu wygodnictwa. Ja naprawdę byłem przekonany, że Boga nie ma, że jest wymysłem ludzkim, że to nie Bóg stworzył człowieka, ale człowiek Boga… Pewnego razu znalazłem się na domowym spotkaniu biblijnych chrześcijan. Wymyślili taką grę – ja miałem podać argumenty przeciw istnieniu Boga, oni, rzecz jasna – za jego istnieniem. Nie pamiętam ich argumentów, pamiętam tylko jak powiedziałem im, że są słabymi ludźmi, którzy sami nie mogą poradzić sobie z ciężarem, jaki niesie życie, i dlatego wszystko zrzucili na wyimaginowaną istotę, która ma im niby pomagać. Nie mogąc w żaden racjonalny sposób ,,doświadczyć” Boga, zmierzyć Go, zbadać, udowodnić, żyłem w przekonaniu, że Go nie ma. Nie można było ze mną zbytnio podyskutować – Jezus był dla mnie starożytnym mitem, a nauka w coraz wyraźniejszy sposób przeczy istnieniu Stwórcy. Słowem – cała wiara i wszystko z nią związane – to nic innego jak działanie ludzkiej podświadomości (wszak możliwości ludzkiego mózgu są ogromne i żadnym wyzwaniem dla niego jest stworzenie pewnych obrazów, które człowiek bierze potem za rzeczywistość…)
Nie będę się rozpisywał w szczegółach, jak do tego doszło, ale przyszedł taki dzień w moim życiu, w którym po raz pierwszy w życiu szczerze zwróciłem się do Boga. Tak, tak, do tego Boga, w którego istnienie nie wierzyłem. Jakież wyzwanie Mu rzuciłem: ,,Jezu, JEŻELI ISTNIEJESZ, to spraw, żeby moje życie się odmieniło”. Powiedziałem to w dość szczególnym momencie mojego życia. Miałem 22 lata, nie umiałem zerwać z imprezowym trybem życia, nawet nie bardzo chciałem. Po kilku nieudanych próbach zerwania z papierosami, alkoholem i narkotykami było mi wszystko jedno. W tych kilku zdaniach, które wypowiedziałem podczas tej pamiętnej modlitwy, gdzieś wbrew sobie i własnym przekonaniom, na chwilkę dopuściłem taką możliwość, że Bóg może istnieje. To wystarczyło. Powiem tylko, że od następnego dnia zniknął wszelki głód nikotynowy, a na kieliszek patrzyłem, jakbym go pierwszy raz w życiu widział. Był to szok nie tylko dla mnie, ale też dla całego mojego środowiska. I tak zaczęła się moja przygoda z chrześcijaństwem…
Chcę Ci powiedzieć, że rozumiem Cię, jeśli na podstawie naukowych argumentów stwierdziłeś, że Boga nie ma. Myślałem dokładnie tak samo. Teraz dopiero rozumiem, że rzeczywistość naukowa i duchowa, to dwie odrębne płaszczyzny. Badać Boga nauką, to jak mierzyć ciśnienie termometrem. Nie można naukowo wykluczyć ani potwierdzić istnienia Boga, bo nauka nie posiada instrumentów do badania rzeczywistości duchowej. Gdy zrozumiałem ten mechanizm, byłem w szoku – uświadomiłem sobie, że wyznając ateistyczny model świata wprowadziłem się w błąd – chciałem tym symbolicznym termometrem zbadać ciśnienie, a gdy się nie udało, stwierdziłem, że ciśnienie nie istnieje… Nie jesteś w stanie naukowo uzasadnić swojej niewiary, tak samo jak naukowo nie uzasadnisz wiary. Wiara jest swego rodzaju, nazwijmy to ,,zwierciadłem prawdy”. Widzisz siebie ,,bez makijażu”, a widok ten może zszokować. Nie potrafię słowami opisać tego, co niesie ze sobą wiara, to jest indywidualne doświadczenie każdego człowieka…
Dlaczego według mnie Bóg istnieje? Doświadczyłem namacalnego cudu, jakim było natychmiastowe uwolnienie mnie z nałogów. Kwestia psychiki powiesz? Skoro jedna kilkunastosekundowa modlitwa ma taką ,,psychiczną moc oddziaływania” to współczesna, zaawansowana nauka już dawno poznała by jej mechanizmy i skuteczną terapię serwowano by wszystkim potrzebującym, zamykając tym samym wszystkie ośrodki leczenia uzależnień itp. Podobnych cudów znam więcej, jeszcze bardziej spektakularnych. Jakie jest prawdopodobieństwo, że w jednej mieścinie znajdzie się aż tylu ludzi o tak skonstruowanej psychice, która doprowadzi do samo uleczenia?
Gdy zacząłem poznawać Biblię, nabierałem coraz większego przekonania, że historia Jezusa ukazana w ewangeliach nie może być zmyślona, gdyż Jezus był wielkim geniuszem w tym co robił, co mówił itd. Tak więc ten, kto by Go wymyślił, musiał by być geniuszem jeszcze większym!
Biblia okazała się czymś więcej, niż zbiorem starożytnych historyjek, które już dawno straciły swój blask. Słowo Biblii jest żywe i ma moc przemieniać życie ludzkie, o ile nie podchodzimy do niej jak do np. książki kucharskiej.
Dzięki czytaniu Biblii dowiedziałem się, dlaczego przez kilkanaście lat chodzenia do kościoła i przyjmowania sakramentów nie działo się nic w moim życiu – w Biblii nie ma czyśćca, nie ma kultu Maryi, zmarłych, obrazów, nie ma żadnych mszy ani odpustów, nie ma celibatu i innych rzeczy. Wszystkie te rzeczy, które wymieniłem wyżej, da się uzasadnić tylko za pomocą pokrętnej teologii zakrytej płaszczykiem tzw. Tradycji. Wiara Biblijna jest wiarą w Boga Żywego, natomiast tradycja jest zamienieniem szczerej wiary w rytuały i obrzędy, martwe uczynki, które często prowadzą do ateizmu…
Przerabiałem w swoim życiu tradycyjny katolicyzm, który bardziej jest elementem masowej kultury Polaków, niż wiarą, która ma moc przemiany nas samych, przerabiałem (głęboko wierząc) ateizm, jednak dopiero z obecnej perspektywy widzę, że pierwsza opcja była błędem z racji zakłamań w stosunku do Pisma Świętego, a druga była błędem, bo w moich oczach Biblia była księgą aspirującą do miana naukowej, a jako taka nie ma zbyt wielkiej wartości. Oczywiście na kartach historii można znaleźć przypadki uzasadniania Biblią naukowych teorii, jednak duch Biblii jest zupełnie inny i dotyka zupełnie innych materii…
Nie widzę sprzeczności pomiędzy nauką a wiarą. Wiara jest naszą osobistą relacją z Bogiem, wsłuchiwaniem się w Jego Słowo i mocą daną nam aby żyć według Jego standardów, nauka natomiast jest ciągłym procesem pozwalającym nam coraz lepiej i dokładniej poznać wszechświat stworzony w jakiś sposób przez Boga, oraz wszelkie prawa nim rządzące…