To nic, że rodzic najczęściej szybko interweniował i odbierał to, czego biedny, głodny goldenek nie zdążył przemieścić z paszczęki dalej. To nic, że rodzic był później zły i sie ze mną nie bawił (a dla pieska rasy Golden Retriever to nie jest miłe). To nic także, że przeważnie kablował na mnie drugiemu rodzicowi (mimo iż stale powtarzają, że nie ładnie kablować) i ten drugi też się ze mną nie bawił. Ważne, że odrobina pysznego żarełka znajdywała się w moim brzuszku. A musicie wiedzieć, że było to żarełko niezwykle pyszne, bo wykładane tam specjalnie dla kotków. Kotki podwórkowe były dokarmiane po kilka razy dziennie niezwykle wonnymi potrawami, co z kolei doprowadzało moich rodziców do szewskiej pasji. Lista powodów, dla których tak sie wkurzali ciągnie się w nieskończoność, ale najważniejsze to:
- bo ja to zjadałam, jak tylko na chwilkę się odwrócili (hehe), co czasem prowadziło do zakrztuszenia się (nie miłe uczucie), a czasem do pozbywania się tego wszystkiego przez mój organizm w sposób jak najmniej kontrolowany (jeszcze mniej miłe przeżycie)
- dokarmiane kotki rozmnażały się w strasznym tempie, a każdy nowy egzemplarz miał pchły, parcha i tosky... tosko...tokso... no to coś, co się z nowymi telewizorkami kojarzy
- samo dokarmianie odbywało się w bardzo efektowny sposób: w okolicach drugiego piętra otwierało się okno, wysuwała ręka bez właściciela, z której to sypało się jedzonko prosto pod nasze nogi, a jak raz nie zdążyliśmy się odsunąć- prosto NA nasze nogi i ręce i głowy...
- najedzone już kotki wskakiwały na naszego czerwonego potwora, a potem na czerwonego potwora, który stał się ciemny i tam spędzały miło czas, wygrzewając się na jego głowie i załatwiając swoje potrzeby wprost pod siebie.
Ale nie o tym miałam dziś pisać, tylko o mej potrzebie polowania na jedzonko. Od kiedy mieszkamy w Wałczu- potrzeba ta praktycznie przestała istnieć, a przynajmniej tak wówczas myślałam, bo najlepsze kąski dostawałam przy stole, wprost do pyszczka, dzięki mojej kochanej babci. Ale wiecie co? Nie mądrutka byłam strasznie. Bo o ile kąski od babci rzeczywiście były przepyszne, to ostatnio doszłam do wniosku, że nie jest to dostatecznym powodem do zaprzestania pożywiania się na podwórku. Jak tylko ten wniosek został przeze mnie dosznięty, to rozpoczęłam akcję o trafnym kryptonimie "szukaj żarcia poza domkiem babci". Wkrótce akcja zakończyła się ogromnym sukcesem. Znalazłam aż dwa doskonale zaopatrzone punkty czerpania żarełka, z regularnymi, obfitymi dostawami, z których od razu zaczęłam korzystać.
Pierwszy z nich ma w swym asortymencie żarełko specjalnie dla (a jakże by inaczej) kotków! Nie ma tu wprawdzie magicznej ręki, jest za to ładna miseczka, co znacznie podniosło komfort szamanka. Drugi punkt oferuje żarełko, którego pazerni bezsierściowcy za dużo nakupowali, a potem nie byli w stanie zjeść. Charakteryzuje się on obfitością produktów oraz wonią równie zachęcającą, co szczecińskie żarełko dla kotków. Nazywany jest "śmietnik", a sama nazwa, jak mniemam, pochodzi od słów: "śmiać" i "tnij", co można więc przetłumaczyć jako "radosne pałaszowanie rozdrobnionego żarełka".
Jak można się domyślać (bo kiedy coś jest super, to mi nie wolno tego robić)- rodzice zabronili mi chodzić do obu tych miejsc. Zakaz ten skutecznie wpłynął na wzrost mej kreatywności w zakresie odwracania uwagi rodziców i szybkiego przemieszczania się do tych punktów. Znacząco również wzrosła moja prędkość przeżuwania i połykania, co z pewnością jest dużą zaletą, bo teraz będę dostawać jeszcze więcej jedzonka od babci. Jak więc widzicie- w moim życiu same pozytywne jedzonkowe zmiany. Tylko rodzice częściej są na mnie źli, ale jest to aspekt, z którym da się żyć i godny jest poświęcenia dla wyższego celu. W końcu są źli tylko przez chwilę po spacerku, co nie? A co zjem to moje!
A może zainteresuje cię także artykuł: Co kupić dla psa?
Artykuł napisał: Jarosław Chmielecki