Większość Polaków zapytanych, czym może przejść do historii Stanów Zjednoczonych Donald Trump, odpowiedziałoby zapewne, że przemówieniem w Warszawie na tle pomnika Powstania Warszawskiego, zniesieniem wiz dla przybyszów z kraju nad Wisłą, Fortem Trump, z którego niewiele wyszło itp.

Data dodania: 2020-12-10

Wyświetleń: 689

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

FELIETON

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

           Ale byliby też i tacy, którzy powiedzieliby, że Trump przejdzie do historii z powodu nieubłaganych praw biologii, dzięki którym mógł on mianować aż trzech sędziów Sądu Najwyższego. 45. prezydentowi USA bowiem nominację zawdzięczają: Neil Gorsuch, Brett Kavanaugh i Amy Coney Barret. Sędziowie ci uważani są za przedstawicieli świata konserwatywnego. Wspomagają ich również uważani za konserwatystów nominaci George'a W. Busha: John Roberts, obecny prezes SN, Clarence Thomas i Samuel Alito. Obok sześciu sędziów konserwatywnych w amerykańskim SN zasiada też trzech sędziów, których umownie określić można jako postępowych, bo nominowali ich prezydenci za takich uważani, tj. Bill Clinton, któremu nominację zawdzięcza Stephen Breyer oraz Barack H. Obama, który nominował Sonię Sotomayor i Elenę Kagan. Przewaga tzw. konserwatystów jest więc w SN widoczna..., ale czy oczywista, to się okaże w działaniu. I wtedy też będzie bardziej jasne, czy Donald Trump zainicjował konserwatywną kontrrewolucję w USA.

Rola Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych jest bowiem niezwykle doniosła i systematycznie rośnie. W amerykańskim systemie ustrojowym jest on nie tylko najwyższym sądem apelacyjnym, ale też trybunałem konstytucyjnym. Wyroki tego sądu są ostateczne, sędziów może odwołać w zasadzie tylko śmierć, a wyłączyć z orzekania jedynie ciężka choroba, np. demencja starcza albo niedająca się ukryć schizofrenia. Ale najważniejsze jest, o co zresztą amerykańska klasa polityczna toczy wewnętrzny spór w istocie od samych początków swego państwa, że Sąd Najwyższy odgrywa czasami rolę trzeciej i zarazem najwyższej władzy ustawodawczej - tworzy prawo!

Tak było z legalizacją małżeństw jednopłciowych w roku 2015 czy, wcześniej, z aborcją. Jeśli chodzi o sprawę pierwszą, to jak się wydaje, amerykańska "prawica, ale" pogodziła się z zaistniałym aktualnie porządkiem prawnym, a jego głośne kwestionowanie skazuje zwolenników na margines, niestety. Natomiast kwestia "prawa do mordowania dzieci w łonie ich matek" wciąż jest żywa i choć - głównie z powodu medialnej propagandy i dezinformacji - liczba zwolenników pro choice lekko przewyższa liczbę obrońców prawa do życia, to nie są to różnice ani tendencje, których nie udałoby się szybko odwrócić, także z pomocą Sądu Najwyższego, którego orzeczenie anulujące postanowienie z 1973 roku w tej sprawie, wydatnie by w tym pomogło, wspierając obowiązującym prawem ludzkie sumienia.

Na to liczą amerykańscy obrońcy życia, ale amerykańska prawica liczy na wiele więcej. Jej chodzi o poważne ograniczenie przy pomocy SN omnipotencji władzy federalnej, czyli poszerzenie zakresu suwerenności poszczególnych stanów tworzących Unię. O tę sprawę też w USA toczy się spór od początku ich istnienia, który w latach 1861-1865 okazał się tak gorący, że pozbawił życia - jak się dziś oblicza - nawet ponad 850 tys. Amerykanów. U nas ta wojna pamiętana jest raczej jako wojna o likwidację niewolnictwa, ale w USA widzi się w niej, a przynajmniej do niedawna widziało, także wojnę o suwerenność stanów południowych wobec władzy federalnej w Waszyngtonie. Zresztą po stronie Południa, właśnie rozumiejąc jego sprawę jako walkę o niepodległość, biło się kilkuset Polaków. Jak czytamy w książce prof. Jacka Koronackiego "Amerykański konserwatyzm na progu XXI wieku", "Lincoln nie potrafił przewidzieć, do czego wojna domowa doprowadzi w dalszej przyszłości. Jego obsesją było uratowanie Unii za wszelką cenę [...]. Po raz pierwszy rząd federalny mógł ingerować w wewnętrzne sprawy stanów. I oto to, co dotknęło Południe w dobie Rekonstrukcji, jest dziś codziennym doświadczeniem całego kraju. W wyniku wojny domowej także stany północne utraciły wolność i niezależność" (wyr. - red.).

Jeśli zatem nominaci Donalda Trumpa okażą się rzeczywiście zwolennikami prawicowego federalizmu, jeśli pozostaną wierni intencjom, które legły u podstaw ich mianowania, Trump przejdzie do historii Stanów Zjednoczonych. Jeśli..., bo raz wybrani, są już nieusuwalni, ale poglądy mogą zmienić... Na marginesie dodajmy jednak, że amerykańscy "postępacy" już rozważają propozycję zwiększenia liczby członków Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, których w tej chwili jest 9, by w ten sposób zniwelować liczebną przewagę sędziów o prawicowych poglądach.

Cała sprawa ma znaczenie również dla nas w kontekście obecnych zmagań władz Polski i Węgier o obecność tzw. mechanizmu praworządności w relacjach państw członkowskich Unii Europejskiej. Albo relacje te pozostaną zależne od treści traktatów, albo znajdą się w gestii Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, jak chce jedna z rzekomo kompromisowych propozycji. Jakby na tę propozycję nie patrzeć, Polska straci już nie tylko resztki suwerenności, np. w kwestii koniecznej reformy sądownictwa, która - to prawda - wciąż jest na etapie destabilizacji "starego", ale straci wprost niepodległość, bo w zasadzie nawet o tym, kto z kim w Polsce może..., będzie decydowała jakaś komisja europejska powołując się na "mechanizm praworządności". Jeśli kiedyś znów trzeba będzie o niepodległość walczyć w powstaniach, historycy przyszłych pokoleń w ogóle nie powinni mieć pretensji do tych, którzy będą te powstania wywoływać w niesprzyjających okolicznościach, ale do tych, którzy dziś sprawę polskiej niepodległości bagatelizują, przedkładają unijne kredyty ponad imponderabilia, albo - jako aktualnie rządzący - nie bronią niepodległości dość zdecydowanie.

Licencja: Creative Commons
0 Ocena