W końcu po dwóch tygodniach zaczęłam się czuć w miarę normalnie. Wyciągałam któregoś dnia rzeczy z walizki i zobaczyłam, że wisiorka nie ma. Pobiegłam do tamtego miejsca. Była, leżała tam biała koperta. Podniosłam ją i nie poczułam nic większego, wyjęłam z niej tylko kartkę papieru.
Nie umarłam, ale też nie żyję naprawdę.
Enamorada
Na dole było coś w rodzaju mapy. Wskazywała na cmentarz i na góry, które widziałam nad nim. Słońce jeszcze nie zaszło, dlatego zdecydowałam się pójść w te miejsca. Miałam tylko dwie godziny do zachodu.
Ciała pochowane w taki sposób w gablotach, to dobry pomysł. Przy jednej z nich siedziała kobieta, (całe szczęście)nie byłam sama. Przechodząc zerknęłam tylko na zdjęcie w gablocie. – Nie, to nie może być prawda – oparłam ręce o ścianę. To była twarz dziewczyny, która wpadła na nasz samochód w Meksyku. Ta kobieta była jej matką. Nie mogłam dać po sobie poznać, że wiem kim jest. Kobieta spojrzała na mnie.
- Wszystko w porządku? – zapytała.
- To tylko upał – odpowiedziałam i wróciłam do bramy. Zerknęłam przez ramię w stronę gór. W skalistej szczelinie był jeden biały dom. Wyglądał jak wepchnięty w skałę list, który widziałam we śnie. Przyspieszyłam, ale zatrzymał się znowu przede mną człowiek, który mnie tu przywiózł. Spuściłam głowę.
- Poczekaj. Zabiorę matkę z cmentarza i odwiozę cię.- Wydawał mi się dziwny, bo przez cały czas się uśmiechał.
Na tylnym siedzeniu jego samochodu leżała książka o dziwnym tytule „Aqui el sol nunca baja” (Tutaj słońce nie zachodzi nigdy) Autor – Mariachi. A więc to on, brat tamtej dziewczyny z Meksyku. Tej, która zaginęła. Szli w moim kierunku, on podtrzymywał jej ramię. Ubrana na czarno kobieta płakała.
- Hola – powiedziała do mnie – wsiadaj do tyłu. Otworzyłam drzwi i grzecznie wsiadłam, spoglądając na dom w skale. Moja wyobraźnia szalała. Wydawało mi się, że kogoś tam widzę.
- Kto mieszka w tym domu na wzgórzu? – zapytałam, pokazując palcem.
- Nikt – odpowiedziała kobieta i zasłoniła twarz woalką.
Mariachi nie odzywał sie całą drogę. Zerkał tylko ukradkiem na mnie w lusterku.
Zatrzymał się i kobieta poszła w kierunku domu ich sąsiadów.
- Lubisz książki? – zapytał.
- Tak lubię.
- Weź sobie tą, która leży na tylnym siedzeniu. Przeczytasz jak będziesz się nudzić. Oddasz, kiedy będziesz chciała. Schowaj do plecaka i nikomu nie pokazuj.
- Dziękuję. A co to za autor? Hiszpan czy Meksykanin?
- Debiutant. Powiesz mi, co o niej sądzisz?
- Oczywiście – schowałam książkę w pośpiechu, bo widziałam jak wraca jego matka.
- Vamos – powiedziała kobieta.
Pojechaliśmy na plac, w którym stały domy pracowników.
- Wysiadaj – powiedziała do mnie tonem, który zamroził mnie natychmiast. Nie ufałam tym ludziom, jemu też nie. Miquel – tak miał na imię ów Mariachi, który właśnie w tej chwili zmienił się w agresywnego szefa pola mandarynkowego.
- Wszyscy na plac! – krzyczał. Nie słyszałam od nikogo wcześniej, że dziś ma być jakieś zebranie. Wyszli tylko ci, którzy właśnie byli na miejscu.
- Jest godzina dwudziesta druga – zaczął – wszyscy wstajecie o piątej rano. Widzę tylko tych, którzy nie mają w dupie tej pracy. Cała reszta, gdzie jest o tej porze?
- Co go to obchodzi? – usłyszałam komentarz od kobiety, która stała obok mnie.
- Wyniki tej grupy są fatalne. Powiem więcej, jesteście najgorsi w całym Jerez. Czuję rano od was alkohol, zwłaszcza od Polaków. Przekażcie wszystkim, których tu teraz nie ma, że jutro jest sądny dzień. Rano dowiecie się, co przez to rozumiem. Pożegnamy kilka osób. Na pierwszy ogień pójdą ci, którzy się spóźnią chociaż pół minuty.
Nie bardzo rozumiałam tego przemówienia. W zasadzie zupełnie nie wiem o co facetowi chodziło. Wszyscy stali przerażeni i nikt na nikogo nie patrzył. Nie było uśmiechów. Zamarli, kiedy jego matka zdjęła woalkę z twarzy.