Rozdział 1
Maryna wstała jak zwykle spóźniona, ale jak zawsze w niezwykle pogodnym nastroju. Gdyby inni brali neuroleptyk, a do tego studiowali i pracowali na słuchawce, to dopiero by zasypiali — pomyślała.
Szybki rzut oka na siebie w lustrze, szybka kąpiel, malowanie — niezwykle delikatne. Odwieczne pytanie, co na siebie włożyć, i szybciutko na uczelnię. Idąc na przystanek, dopiero mogła zebrać myśli. Dziś miała tylko trzy godziny na Politechnice Wrocławskiej. Najpierw mechanika płynów, a następnie wodociągi i kanalizacje. Ni w pięć, ni w dziewięć ten mój kierunek — pomyślała.
Wołałabym coś humanistycznego, ale nie stać mnie, a przynajmniej na początku nie było mnie stać na studia społeczne. Teraz, gdy mam stwierdzoną schizofrenię paranoidalną, Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych płaci za studia, ale na trzecim roku szkoda rzucać. Trochę to wszystko pokręcone, ale co się odwlecze, to nie uciecze, jeszcze przyjdzie czas na spełnianie marzeń. Gdy nagle przyjechał miejski autobus, zobaczyła, jak dużo osób stoi na przystanku, patrząc na nią — a stała ona niezwykle blisko jezdni. Znowu się zamyśliła, powrót do rzeczywistości i ta powracająca myśl: Paweł cię nie kocha. O Boże, dlaczego mnie to dręczy — zastanawiała się. Tyle lat, już dawno o nim zapomniałam, ale w końcu za coś trzeba brać to stypendium dla osób niepełnosprawnych. W autobusie kontrola biletowa, na szczęście miała bilet. No i politechnika. Wrocław to piękne miasto — pomyślała. Podeszła do jednej z grupek, która stała obok drzwi do laboratorium.
— Co tam w akademiku, Maryna? — zapytał Jasiek.
— Wczoraj był alarm przeciwpożarowy. Dwa razy. A ty co porabiałeś?
— Ja piłem na zabój. — To dlaczego nie zadzwoniłeś do mnie?
— Bo ty nie pijesz.
— Mówiłam ci tyle razy, że jestem chora i nie mogę pić.
— Wiem, ale kto nie pije, ten donosi.
— Chętnie bym spędziła ten wieczór z wami, co na to poradzę, że jestem chora.
— Wiem, wiem, na żartach się nie znasz. — Łysol idzie! — krzyknął ktoś z tyłu.
— Janek, przestanę cię lubić, jak będziesz taki podły. Po godzinie zegarowej wszyscy byli jak śnięci. Na następne pół godziny wszyscy udali się do barku na uczelni. Ktoś zaczął temat egzaminów. W tym semestrze były aż trzy.
— Cholera, jak tu się przygotować — powiedział Władek. W tym momencie do Maryny zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiła się nazwa fundacji pomagającej ludziom z chorobami psychicznymi. Maryna wzięła telefon i odeszła kawałek, aby ta zbieranina jej nie słyszała.
— Dzień dobry, pani Maryno, tu fundacja NOWY START. Piotrek dziś przechodzi na lżejszy oddział. Jest załamany, stwierdzili u niego schizofrenię paranoidalną, może by pani przyszła i z nim porozmawiała. Tak dobrze pani sobie radzi.
— Oczywiście, że przyjdę. Mam nadzieję, że będę mogła mu pomóc.
— A o której pani można się spodziewać?
— Około piętnastej.
— Będziemy czekać.
— Maryna Drzewiecka!
— krzyknął ktoś.
— Wracaj tu do nas!
— Okej, już idę.
— Maryna, zrobiłaś projekt z kanalizacji?
— Tak, już dawno.
— No i to jest dziewczyna! Pomożesz mniej zdolnym kolegom?
— Tak, pewnie.
— To co pijecie? Bo ja rum z herbatą
— odezwał się Janek.
— Ten jak zwykle powie prawdę. Czy tobie przez gardło by przeszła sama herbata w barze?
— Szczerze? Nie. To niezły skecz by był, jak student 8 idzie do barmana i nie może mu przejść przez gardło sama herbata, w końcu krztusi się i mówi: no to herbata z rumem. — Jeszcze dwie godziny zegarowe, jak my to zniesiemy.
— Nie wiem. — A to dopiero początek złego, pod koniec stycznia się zacznie… Egzaminy i zaliczenia. W tym momencie barman przyniósł wszystkim zamówione przekąski i drinki. Przez chwilę wszyscy jedli i pili, nie rozmawiając. Następnie wszyscy na lekkim rauszu, oprócz Maryny, udali się na pozostałe lekcje. Maryna udała się na przystanek MPK, aby sprawdzić, jak dojechać na ulicę Piotrkowską
— tam przebywał Piotrek. Szybko znalazła odpowiedni budynek i weszła na pierwsze piętro spacerkiem. Weszła do recepcji i powiedziała:
— Nazywam się Maryna Drzewiecka, jestem skierowana tutaj przez instytut na rozmowę z Piotrkiem. — A tak, pani Maryna. Piotrek leży na sali numer cztery i jest całkowicie załamany. Czy mogłaby mu pani pomóc?
— Ze mną się komuś udało, to i mi się może uda go pocieszyć. Najważniejsze, żeby brał leki.
— Nie zatrzymuję pani już dłużej. Maryna szybkim krokiem ruszyła przez korytarz. Weszła do sali z pewnym wahaniem.
— Cześć, Piotrek. Nazywam się Maryna i wiem od pań psycholożek, że masz stwierdzoną tę samą chorobę co ja. Przyszłam do ciebie, żeby ci powiedzieć, 9 że to nie koniec świata, że z tą chorobą też da się żyć. Ja zachorowałam w dwa tysiące szóstym roku i jestem w remisji, dzięki Bogu już dwa lata. Na razie jestem tu dla ciebie taką grupą wsparcia. Właściwie nie wiem, jak to nazwać, grupa wsparcia to bardziej osoby zaraz po rzucie i psycholog, a ja jestem osobą, która normalnie żyje po chorobie pośród społeczeństwa i dobrze sobie radzi. Przyszłam ci powiedzieć, że ty też tak możesz. W tym momencie weszła pani psycholog Anna Bergman.
— Dzień dobry, pani Maryno.
— Dzień dobry, pani Anno.
— To panie się znają? — zdziwił się Piotrek.
— Tak, jasne. Obie działamy w tej samej fundacji.
— Pani Maryno, może zaczniemy od tego, kiedy stwierdzono u pani schizofrenię.
— Jak już mówiłam Piotrkowi, było to w dwa tysiące szóstym roku. Zaczęło się od tego… Właściwie nie wiem, kiedy się zaczęło. Zawsze stałam obok wszystkich. Zaczęło się od tego, że nie mogłam powiedzieć wszystkiego, co chciałam. Stałam jak słup soli, wszyscy mnie pomijali, a z czasem przyzwyczaili się do tego, że nic nie mówię. Później coraz bardziej zaczęłam wchodzić w świat fantazji, magii oraz bajek, zaczęłam poszukiwać sensu w symbolach. Zaczęłam dzielić słowa na kawałki i w ten sposób rozstrzygać, co one znaczą. Zaczęłam czytać Biblię i myśleć, że będzie koniec świata. Poza tym chodziłam bez celu po mieście, dojście do jakiegoś sklepu było dla mnie równoznaczne z ocaleniem ludzkości od końca świata.
— Dziękuję, pani Maryno, za to wyznanie. Piotrek, czy widzisz jakieś podobieństwa między wami?
— Tak, niestety, ja też ganiałem po mieście, jak teraz widzę, bez celu. To straszne, jak ja teraz będę żył… Nie wyobrażam sobie mojej dalszej egzystencji. A czy ty masz rentę? — Nie, żyję ze stypendium i pracuję na słuchawce w ankietach.
— Powiedz mi, jak się dogadujesz z kolegami.
— Normalnie, to znaczy, wiadomo, nie piję, nie palę i tyle. Pozostałe rzeczy mogę robić tak samo jak pozostali. Studiuję, chodzę do kina, teatru, czytam książki, w wolnym czasie chodzę na tańce. Uwielbiam muzykę. No i raz dziennie biorę psychotrop
— zoolafren pięć miligramów. A ty co bierzesz?
— Weź mi nie przypominaj o tych psychotropach…
— Jak się masz oswoić z myślą, że jesteś chory, jeśli nie chcesz o tym mówić?
— No dobra, biorę zoolafren dziesięć miligramów.
— To normalne, jesteś większej postury niż ja, więc dali ci więcej leku. A u ciebie jak to się zaczęło?
— Ja całkiem ześwirowałem. Zacząłem krzyczeć, że wszyscy są kosmitami i wszystkich trzeba pozabijać, bo kradną nam powietrze. Chciałem zabić własną matkę, do śmierci będę się tego wstydził. Oni wszyscy mnie teraz odwiedzają, jest mi tak strasznie wstyd za siebie. Mówią, że mi wybaczą, jeśli będę brał leki. No to biorę. Wszyscy u mnie się obwiniają o to, że zachorowałem, chociaż ja z kolei im mówię, że nie wiadomo, skąd ta choroba się bierze. Ale dzięki Bogu są leki.
— A dlaczego się oskarżają?
— Mój ojciec to nieleczony alkoholik, pije na zabój, musimy w domu wszystkie pieniądze przed nim chować, bo wszystko przepija. Wszystko według słów Jurija Tynianowa… „Jeszcze w czwartek się piło. I to jak się piło! A teraz krzyczał w dzień i w nocy, i ochrypł, teraz dogorywał”. Wiesz, mój stary to taki poeta, tylko głowa nie ta. Często zachwyca się Miłoszem. No wiesz: „Panie Boże, lubiłem dżem truskawkowy / I ciemną słodycz kobiecego ciała / Jak też wódkę mrożoną […]”.
— To przykre, co mówisz. Ale jak to mówi Fiodor Dostojewski… Też znam cytat… „I osądzi wszystkich sprawiedliwie i przebaczy dobrym i złym, wyniosłym i pokornym… A gdy już skończy ze wszystkim, naonczas przemówi i do nas: »Chodźcie i wy — powie. — Chodźcie, pijaniuteńcy! Chodźcie, słabiutcy! Chodźcie, zasromani!« I my wszyscy przyjdziemy, nie wstydząc się i staniemy przed Nim. A On powie: »Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwo bestii; ale chodźcie i wy też!«”
— Ale prawdziwe… Może teraz uda się go namówić na kurację antyalkoholową. A u ciebie jak tam w domu?
— Moi rodzice są normalni. Wyjechałam z domu, gdy miałam piętnaście lat. Mieszkałam w bursie, mam dużo znajomych, ale jak już mówiłam, nie mogłam się wysławiać. Poza tym oskarżałam się o wszystko, co powiedziałam, rozważałam każde słowo, dlatego później już nie mówiłam w ogóle. Teraz, jak widzisz, usta mi się nie zamykają. A pamiętasz pierwsze niepokojącej objawy u siebie?
— Tak, myśli, że wszyscy mnie śledzą, że muszę od nich uciekać, a później odkrycie, że oni są kosmitami. Prosiłem kierowców autobusów, żeby mnie brali na gapę, że niby zbrakło na bilet, i jeździłem po Polsce… Jakieś myśli, a później głosy mówiły mi, gdzie mam jechać, i o dziwo zawsze zgodnie z rozkładem jazdy. A ty, oprócz tego, że nic nie mówiłaś… Co się jeszcze działo? — zapytał Piotrek.
— A oprócz tego, co powiedziałam, to zaczęłam… a właściwie uczyniłam takie śluby, które jak się spełnią, to nie będę ściągać. Wiesz, jestem na studiach technicznych, tu nie sposób się wszystkiego nauczyć, ale ja to brałam bardzo serio, że ja muszę tak postąpić. Poza tym nie dawałam sobie żadnej taryfy ulgowej, wszystko musiałam robić na glanc. Wiesz, to było takie niedostosowanie. Później spotkało się to z brakiem akceptacji moich znajomych, zaczęli ode mnie stronić, a to spowodowało, że czułam się odrzucona przez środowisko. I coraz bardziej wchodziłam w świat urojony. Zaczęłam myśleć, żeby wstąpić do zakonu. Ale jednocześnie kochałam się w chłopakach. Teraz myślę, że ten zakon to była taka ucieczka od świata.
— A teraz już spasowałaś.
— Tak, teraz jako tako się dogaduję z otoczeniem.
— Widzę, pani Maryno, że na panią można zawsze liczyć, ponieważ Piotrek pierwszy raz od dawna się uśmiechnął.
— Taka laska w zakonie, niejeden ksiądz
— Dziękuję, myślę, że to był komplement. Wiesz, najważniejsze to myśleć kategoriami chemii i fzyki oraz przyjętych norm moralnych.
— To całkiem łebskie. I uważać na ludzi, którym los zabrał wszystko i nie mają już nic do stracenia.
— Leki, leki, rozdają leki! — krzyczał ktoś na korytarzu. Pani psycholog wstała i powiedziała:
— Dziękuję, pani Maryno, za przyjście, myślę, że teraz będzie Piotrkowi łatwiej. Teraz zaczynają rozdawanie leków, więc już nie będziemy przeszkadzać panu Piotrkowi. Obie kobiety udały się szybkim krokiem do drzwi gabinetu psychologicznego. Szybkim ruchem pani Anna wyciągnęła klucz i przekręciła w drzwiach.
— Może coś do picia przed wyjściem?
— Tak, poproszę, jeśli można, herbatę.
— Ależ proszę. Po chwili obie siedziały już przy stole i miło gawędziły.
— Co pani myśli o Piotrku?
— Teraz jest w dobrej remisji. Jak będzie brać leki, to może się to więcej nie powtórzyć aż do śmierci. Wie pani, jak skuteczne są dzisiejsze medykamenty…
— Tak, wiem, sama dzięki nim żyję.
— A jak tam pani sesja?
— O, dobrze, zrobiłam już ściągi, więc nie będę świętsza od papieża, projekty też dobrze i w ogóle jakoś to wszystko się poukładało.
— To dobrze. To, co panią spotkało, to wielkie nieszczęście i trauma. Zazwyczaj ludzie żyją tak, jak pani dzisiaj, więc niech pani korzysta z każdej chwili życia.
— O, już po osiemnastej. Muszę już uciekać… Na jutro trzeba jeszcze przygotować opis techniczny projektu. Do widzenia.
— Do widzenia i wszystkiego dobrego.