Maryna prowadzi typowe życie studenckie schizofrenika i jest śmiesznie.

Data dodania: 2019-10-10

Wyświetleń: 1559

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Odpowiedź ze strony o egzorcyzmach przyszła szybciej, niż przypuszczała, bo już następnego dnia. Na trzecim roku politechniki piątek był dniem wolnym od zajęć. Tyle dobrego — pomyślała. Miała się wziąć za pisanie pracy inżynierskiej. Miała drobne opóźnienia. Pracowała nad projektem domku jednorodzinnego z ogrzewaniem podłogowym. Projekt robiła w programach KAN OZC oraz KAN CO Graf. Teoretycznie powinna się bronić w styczniu, ale już teraz wiedziała, że najbliższy termin, na jaki może liczyć, to czerwiec. Jeśli chodzi o odpowiedź od egzorcystów, to była krótka — stwierdzała, że rzeczywiście tego typu przypadki są opisane w kanonie, więc powinna się zgłosić do diecezjalnego egzorcysty. Jednocześnie w odpowiedzi było napisane, że to mógł być przypadek.

Maryna weszła na stronę diecezjalnego egzorcysty i znalazła jego adres. Kościół ten mieścił się w dzielnicy Księże Wielkie. Szybko się ubrała i pojechała do wyznaczonego miejsca. Otworzył jej miły starszy zakonnik, który skierował ją do domu zakonnego. Szybko udała się w tamtą stronę i po chwili już mogła rozmawiać na świeżym powietrzu z księdzem egzorcystą. Po opowiedzeniu mu swojej historii Maryna uzyskała błogosławieństwo. W bardzo dobrym nastroju pojechała do domu. Ksiądz zachęcił Marynę do uczestnictwa w spotkaniach kółka biblijnego, następnie wróciła do akademika. Po powrocie położyła się do łóżka. Dobry sen to najlepsze lekarstwo — pomyślała i zaraz zasnęła. Gdy się obudziła, to poczuła się niezwykle lekko. Paweł cię bardzo kocha — pomyślała, a na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia. Ale cóż, takie życie. Wylegiwanie się przerwała Agnieszka, wchodząc do pokoju.

— To niesamowite… Ty już skończyłaś zajęcia? — zapytała Maryna.

— Tak, a ty jak zwykle leniuchujesz w piątek do południa.

— Tak jest, no wiesz, sen to mój najlepszy przyjaciel.

— Okej.

— Wstaję już. — Przeciągnęła się leniwie i spojrzała na zegarek: była już dwunasta, a na piętnastą musiała dotrzeć do pracy.

Praca w ankietach była dla Maryny bardzo fajna, spotykała tam fajnych ludzi, z którymi mogła pogadać, pośmiać się, no i po latach niemówienia, czyli przeżywania schizofrenii prostej, nie mogła przestać mówić. Udawało jej się zrobić około siedmiu ankiet na dzień, co stanowiło całkiem niezły wynik. Za ankietę brała cztery złote i za godzinę trzy złote. Zarabiała około sześćdziesięciu złotych na dzień. Poza tym, jak nie miała czasu, to nie chodziła na ankiety. Pomyślała o szybkim prysznicu i o tym, w co się dziś ubierze. Jak pomyślała, tak zrobiła: obiad, prysznic — i była gotowa do wyjścia. Niezwykle lekko jej się szło i pomyślała, że ta modlitwa naprawdę działa. Postanowiła jeszcze raz zadzwonić do księdza egzorcysty i umówić się na więcej modlitw. Jeśli takie krótkie błogosławieństwo zrobiło tak wiele, że czuję się tak lekko, to co dopiero więcej modlitw — myślała, jadąc autobusem MPK. Po dojechaniu do pracy przywitała się ze wszystkimi. Dzisiaj na ankietach był Wojtek, student medycyny, który jak zawsze był niezwykle poważny. Poza tym Agata, która miała rodzinę na utrzymaniu, bo jej mąż stracił pracę, a jej malutki synek był kaleką. Agata jak zawsze była niezwykle skupiona na pracy, starała się zrobić jak najwięcej ankiet, ponadto pracowała w sklepie monopolowym. Synek, o którym z niezwykłą dumą rozprawiała przy herbacie, w czasie przerwy, zapowiadał się całkiem dobrze zdaniem jego fizjoterapeuty. Była również Ewka, na którą Maryna patrzyła z lekką zawiścią, bo studiowała ona psychologię, a robienie reklam i socjologia były rzeczami, które Marynę najbardziej interesowały. Była też Jadwiga, która nie cierpiała swojego imienia i ciągle się wzdrygała na jego dźwięk. Wszyscy Jadzi radzili, żeby je sobie zmieniła — do czasu, gdy dowiedzieli się, że już tego próbowała, a mianowicie poszła do odpowiedniego urzędu i powiedziała, że chce się nazywać Matel. Panie z urzędu popatrzyły na siebie, po czym kazały jej znaleźć dwóch świadków, którzy potwierdzą, że jest tak powszechnie nazywana, i dopiero wtedy zmienią jej imię. Jadzia została przy swoim. Była także Maria, która nie mogła donosić ciąży — już sześć razy poroniła — i miała w domu małego pieska, którego nazywała Donek. No i ona, Maryna. Wchodząc, powiedziała:

— Cześć wszystkim! Od dawna jesteście?

— Ja od czternastej trzydzieści — powiedziała Agata. — Jak zwykle jestem pod kreską.

— Rozumiem. Aha, no to czas się zalogować i rozpocząć pracę.

— No tak, jak zwykle osiem godzin przed nami.

— O kurde, na Skypie nie mam pieniędzy — powiedziała Jadwiga.

— To idź po szefa — powiedziała Agata.

— Nie trzeba — odparł szef, stojąc w drzwiach. — Sam przyszedłem. Czy panie potrzebują czegoś jeszcze? — spytał pan Czesław.

— Tak, poprosimy o grzejnik, bo tu jakoś zimno.

— Pani Ewo, jest pani największym zmarzluchem, jakiego znam, ale oczywiście przyniosę grzejnik.

Panie wzięły się ostro do pracy. W pokoju dało się słyszeć gwar rozpoczętych ankiet — wszystkie kobiety mówiły. Maryna jak zwykle mówiła bardzo szybko, żeby ankietowany obywatel nie mógł się połapać w pytaniach kwalifikujących i w rezultacie wszyscy byli w grupie respondentów. Mniej więcej po godzinie nastąpiła przerwa wymuszona koniecznością zmoczenia gardła. Wszystkie poprosiły o herbatę, więc Agata miała zagotować jak najwięcej wody w czajniku. Gdy tylko rozpoczęła się przerwa, panie zaczęły miło gawędzić. Zaczęło się od psów i kotków, a skończyło na Chinach. Po krótkiej wymianie zdań o domowych milusińskich nowy temat zaczęła Ewa:

— Wiecie co, dziewczyny, od mojej siostry z pracy pojechali do Chin na audyt i nic nie mogli przełknąć w chińskich restauracjach, gdyż na ich oczach zaszlachtowano małe pieski, poszli więc do McDonalda i myśleli, że się przesłyszeli… Wyobraźcie sobie, że w McDonaldzie leciała polska muzyka, a mianowicie Pieski małe dwa, to ich tak rozwaliło, że nie mogli w to uwierzyć.

— Tak, ja też słyszałam, że polska muzyka jest tam bardzo popularna — powiedziała Maria.

— Uwaga! Niosę herbatę.

Chwilę potem wszystkie zaczęły pracę i dobrnęły do godziny dwudziestej pierwszej. Czas na ankietach mijał bardzo szybko, ponieważ ankieterki czytały odpowiedzi szybko, a ankietowani musieli się dostosować. Maryna wyszła po zmroku i szybkim krokiem udała się w stronę przystanku MPK.

W akademiku była około godziny dwudziestej drugiej. Nic, tylko położyć się spać — pomyślała. Szybka kąpiel i po chwili była już w szlafroku. Zostało jeszcze pomodlić się wieczorem. Maryna bardzo poważnie traktowała sprawy wiary — pochodziła ze wsi i wyniosła z domu bardzo ludowe podejście: Bóg jest i tyle, bo kwiaty pachną, a drzewa pięknie szumią, bo jest morze i góry, a przede wszystkim ludzie, których ona kocha i którzy ją kochają. Ktoś kiedyś ją zapytał, jak sobie wytłumaczyła swoją chorobę. Ona niewiele powiedziała, rzekła tylko: „Życie to nie koncert życzeń, czasami trafia się szczęście, a czasami smutek, ale ja wierzę, że szczęścia jest więcej, bo optymistom jest łatwiej. Lub jak mówił Forrest Gump: »Życie jest jak pudełko czekoladek — nigdy nie wiadomo, co się trafi«”. Religia jej bardzo pomogła w zwalczeniu schizofrenii prostej na etapie, gdy nad wszystkim się zastanawiała — czy ktoś dobrze zrozumiał jej słowa — i za wszystko przepraszała. Kiedy zastanawiała się nad każdym słowem, wpadła jej w ręce książeczka Tajemnica szczęścia (Świętej Brygidy). Szybko zrozumiała, że książeczka ta to dla niej wybawienie. Wśród piętnastu obietnic jest jedna, dzięki której można uzyskać wszystko, o co się poprosi. Człowiek uzyskuje to, gdy będzie te modlitwy odmawiał przez rok. Reszta stanowiła dla Maryny już tylko kwestię, jak dopilnować, aby codziennie odmówić Tajemnicę szczęścia. I tak wyleczyła się z zastanawiania nad tym, jak mówiła. Po prostu poprosiła dobrego Boga o to, aby wszyscy ją rozumieli we właściwy sposób, i tak to się skończyło. Prosiła, żeby zniknęły lęki, że ktoś ją okradł w sklepie, i tak się stało. Jej podejście do wiary opierało się głównie na wierze w Matkę Bożą i jej nieustanną pomoc i obronę. Maryna już od małego ogromnie lubiła czytać, a tak się składało, że jej kuzynka była w zakonie, więc często i gęsto przywoziła coś z zakonnej biblioteczki — książki te były uznawane przez jej matkę za najbardziej wartościowe i czytane przez wszystkich domowników. Poza tym inna kuzynka pracowała w wiejskiej bibliotece i stamtąd też były przywożone książki. Maryna miała dużo koleżanek, więc strategią owej kuzynki było nieustanne zachęcanie jej do czytania. Maryna — jako mała dziewczynka — była niezwykle zakompleksiona: nosiła szerokie swetry, wstydząc się niejako swojego dojrzewania i wyrastających piersi, chodziła więc po górach zgarbiona i ubrana w kurtkę o trzy numery za dużą. Aż pewnego razu wpadła jej w ręce książka o objawieniach fatimskich i tam przeczytała relacje dzieci z owych objawień. Opowiadały one o tym, że Matka Boża jest niezwykle piękną kobietą i jest ubrana w niezwykle piękne stroje. Poruszyła kiedyś ten temat ze swoją babcią. Babcia — osoba niezwykle pracowita i niezwykłej mądrości — spojrzała na nią i powiedziała:

— Ameryki nie odkryłaś, przecież zawsze na wszystkie święta wszyscy ubierają się odświętnie, wszystkie kobiety kupują sobie nowe chustki i inne ubrania.

Maryna zastanowiła się nad tym przez chwilę i przyznała jej rację.

— Widzisz, dziecko — powiedziała babcia — Matka Boża jest królową tego świata i wygląda jak królowa, jest tak mądra, jak królowa, jest tak czarująca, jak królowa… i tak dalej, można to wyliczać w nieskończoność. Muszę cię zabrać do Częstochowy — mówiła dalej — tam ludzie czczą ją od wieków, ma tam swój gród. A dla ciebie mam modlitwy dworu niebieskiego. Jeśli będziesz je odmawiać i modlić się nimi, to dołączysz do dworu Matki Bożej w niebie, i wtedy jak prawdziwa dwórka będziesz mogła od niej się uczyć i ją czcić. W dawnych czasach, kiedy na świecie były królowe i ich dwórki, każdy wiedział, że młode dziewczynki uczą się od starszych dam. Nie chodziły do szkoły, tylko terminowały u dam dworu i królowych tego świata.

Maryna w dzieciństwie wiele czasu spędzała u swojej babci, a była to osoba niezwykle łagodna i dobra. Niestety, babcia zmarła, gdy Maryna miała piętnaście lat, a zaraz potem jej dziadzio — dokładnie rok później. Wywarło to na Marynę ogromny wpływ — zalewała się łzami przez miesiąc i już do końca życia wiedziała, że kogoś jej brakuje, ale jednocześnie czuła, że babcia i dziadzio są w niebie i się nią opiekują. Nasza bohaterka nie bez krytycyzmu patrzyła na świat, choć wiedziała, że dobro istnieje, to twardo stąpała po ziemi, a że pochodziła z rodziny, w której wszystkie dziewczęta wyglądają na zakonnice w młodości, to niczym się nie przejmowała. Mówiła, że taka była jej babcia, taka była jej matka, więc i ona taka jest i basta. Długo nie widziała dla siebie innej roli niż zakonnica, ale z czasem coraz bardziej pragnęła założyć rodzinę i mieć dzieci, zwłaszcza że w jej rodzinie było trzech starszych braci i trzy siostry, a drugi brat i druga siostra byli już po ślubie. Każde z nich miało dziecko, i to z tego samego rocznika. Maryna z zazdrością patrzyła na ten przychówek i coraz bardziej zaczynała dojrzewać emocjonalnie do związku z mężczyzną. Choć miała już swoje lata, nie miała jeszcze nikogo, wkrótce jednak — jak mówiła — miała to zmienić. Niestety, choroba znacznie utrudniała jej kontakty z płcią przeciwną. Gdy jednak zaczęła brać psychotropy, wszystko się zmieniło: nagle zaczęła dostrzegać koło siebie więcej osób, które były nią zainteresowane, poza tym zaczęła w końcu coś mówić i rozmawiać z ludźmi — buzia jej się nie zamykała. Niestety — jak mówiła — trudno jest znaleźć tego jedynego. Zawsze myślała w sposób bardzo utopijny, że ten jedyny się znajdzie i od razu wręcz magicznie będą wiedzieli, że trzeba to ciągnąć, pomimo bólu, bo się kochają, że trudniej będzie im w pojedynkę niż we dwójkę. Co prawda, było trochę amatorów, ale żaden jej się nie podobał, zawsze znalazło się coś, co jej utrudniało relacje: a to miał za duży nos, inny z kolei za dużo ważył, ostatni — Michał — to w ogóle porażka, bo przecież chwalił się, że lepiej nie mówić… Sypia ze swoją byłą w komunie akademickiej. Dlaczego dorosłe życie jest tak trudne? — myślała. No i ostatnio Kazik… Miała się z nim umówić. Jest całkiem fajny ten Kazio, poza tym słuchamy tego samego gatunku muzyki. Dwudziesta pierwsza w sobotę, w co ja się ubiorę — pomyślała i postanowiła, że jutro się tym zajmie. Wzięła sobie książkę i zaczęła czytać to, co z zwykle, czyli jej ulubioną literaturę z wątkiem miłosnym. Wkrótce zasnęła.

Następnego dnia obudziła się później niż zwykle. Niezwykle wyspana przeciągnęła się niczym kot po długiej drzemce. Wyjrzała na dwór — był styczeń. Wrocław to piękne miasto — pomyślała. Za oknem widniały piękne budynki i ulice przyozdobione lekką warstwą śniegu, spod której nie było widać jakiegokolwiek zaniedbania uwłaczającego czystości. Piękne mosty, które mijała, codziennie idąc do szkoły czy do pracy, powodowały, że czuła się jak w magicznej krainie, którą ktoś wybudował, aby ludzie się do siebie uśmiechali, brnąc przez życie. Wymyśliła, że ubierze się w dżinsy i bordową bluzkę z cekinami. Do spotkania pozostało jeszcze całe popołudnie, więc zaczęła przeglądać swoje notatki z mechaniki płynów — był to najtrudniejszy przedmiot na roku. O godzinie dwudziestej zaczęła się ubierać. O dwudziestej pierwszej była już na miejscu. Kazik przywitał ją jak zwykle miło i sympatycznie. Po krótkiej wymianie zdań i drobnych uprzejmości zapytał:

— Czego się napijesz?

Maryna rzekła:

— Mała coca-cola.

— No co ty — odpowiedział Kazik — musisz wypić coś na krew.

— Przecież wiesz, że się leczę i nie mogę tego zaniedbać.

— Okej, to chociaż zamów sobie jakiś deser.

— Ja poproszę bitą śmietanę z budyniem i tę coca-colę.

— A dla mnie wódka z colą. Zaprosiłem cię dzisiaj, żeby pogadać, bo wiesz, życie bez przyjaciół jest podłe.

— Wiem, pewnie ci brakuje Patrycji, byliście razem dość długi czas.

— Tak, ona na początku była wspaniała, ale później ujawniła się jej apodyktyczność. Wymagała ode mnie, żebym miał najlepsze stopnie i w ogóle… Miałem tego dość. Chciała za wszelką cenę zostać na uczelni, teraz tę szansę straciła, to już ostatni semestr… Wprost mi powiedziała, że gdyby zadała się z jakimś wykładowcą, to na pewno by było jej łatwiej się przebić. Niestety, ja nie jestem wykładowcą, tylko zwykłym chłopakiem.

— To naprawdę okropna jędza z tej Patrycji. Nie wiedziałam, że aż tak.

— Niestety, a to dopiero wierzchołek góry lodowej z tego, jaka ona jest. Nigdy więcej z taką kobietą, nigdy…

Nagle Kazimierz zmienił temat:

— Wiesz, teraz pracuję w firmie, która sprzedaje takie ziołowe specyfiki, które pomagają na wiele schorzeń, między innymi na alergie.

Maryna podniosła oczy ze zdumienia i zapytała wprost:

— Zaprosiłeś mnie tutaj, żeby coś sprzedać?

— No co ty, zaprosiłem cię tutaj, żeby miło spędzić czas.

— To ile kosztuje ten specyfik? — zainteresowała się Maryna.

— No wiesz, on ma taką unikalną recepturę z ziół bengalskich i jest sprzedawany tylko w bezpośredniej dystrybucji.

— Kazik, ile kosztują te zioła…

— Oj, Maryna, może później ci powiem.

— Kazik, ile kosztują te zioła…

— Trzysta złotych za opakowanie.

— A jaki mają skład? — spytała Maryna, kończąc deser.

— Mniszek lekarski, zioła kurkumy i inne.

— Kazik, na co one mi mają pomóc?

— Nie wiem, na co jesteś chora, ale one są dobre na wszystko. To unikalna receptura ziół, która pomaga w wielu schorzeniach.

— Wiesz, zioła to lekarstwa, na przykład kora wierzby to nic innego jak aspiryna, i branie ziół, nie wiedząc, co dokładnie się bierze, to głupota. One naprawdę składają się z różnych substancji chemicznych, które działają na organizm.

— Wiem, dlatego je sprzedaję, żeby pomagać ludziom.

— Ale ty nawet nie wiesz, co dokładnie sprzedajesz.

— Ale ty jesteś przenikliwa! Czepiasz się, zamiast powiedzieć wprost, na co chorujesz. Wtedy bym sprawdził w papierach, czy coś takiego te zioła leczą. A ty wymądrzasz mi się.

— Nie wymądrzam się, po prostu nie dam ci trzystu złotych za mniszek lekarski i zioła kum-coś-tam. I to jest moja ostateczna decyzja. Nie kupię tego i basta.

— Kelner — powiedział Kazimierz — dwa rachunki poproszę.

— Oczywiście — odrzekł kelner i po chwili był już z rachunkami.

Maryna zapłaciła trzydzieści złotych za siebie, a o mały włos nie zapłaciła też za Kazimierza, bo jak się sam tłumaczył, zapomniał pójść do bankomatu, ale na szczęście wygrzebał ze swojej kieszeni jakieś drobniaki.

Maryna wstała i powiedziała:

— I tak to: „W ciemności ranka, udaję, że okno to rama obrazu”.

I w ten oto sposób skończył się sobotni wieczór. Maryna, zamiast czuć się z tym źle, przez całą drogę się śmiała, wzbudzając zainteresowanie wszystkich dookoła, wciąż uśmiechając się od ucha do ucha. Oczywiście, jak tylko wróciła do akademika, o wszystkim opowiedziała Agnieszce. Obydwie myślały, że skonają ze śmiechu nad Kazikiem i jego bengalskimi ziołami.

 

Rozdział 3 fragment powiesci 

Licencja: Creative Commons
0 Ocena