Życie z drugiej ręki Anny Grzyb to historia obyczajowa, prosta jak beret. Mamy kobietę, która jest nie wiedzieć czemu sfrustrowana. Może to przez kiepski stan jej związku z Tym Mężem, a może po prostu za długo siedzi w domu przy dwóch córkach? Było nie było, do akcji wkracza jej przyjaciółka Asia i rozpoczynają nowe życie. Na szczęście nie przeprowadzają się na wieś (bo już w podobnym miejscu mieszkają, więc po co?) ani nie wprowadzają się do wielkiego miasta, bo w swoim miejscu na końcu świata są bardzo szczęśliwe. Robią coś – jak na warunki polskie – szalonego: zakładają własny biznes!
Historia ani nie jest przesadzona, przerysowana, ani nie idzie w drugą stronę. Właściwie, to powieść prezentuje całkiem zwyczajne życie, już zwyczajniejsze nie może ono być. Autorka nie wysila się na wkładanie dodatkowych atrakcji, nie udaje, że jej zależy na tym, by czytelnika wciągnąć. Po prostu… pisze, przedstawia normalność.
Nie wiem czy to mentalność miejska, czy coś innego. Niektóre fragmenty, a szczególnie te opowiadające o miejscowym plotkowaniu, wydawały mi się dziwne. Dziwne jest to, że Anitka jest tak przemiłą, kulturalną osobą. Nie żeby to drażniło, bo to tylko szczegóły, które niekoniecznie urealniały postacie.
Czy powieść wyróżnia się na tle innych historii tego nurtu?
Jako taka nie. Ale…
Czyta się ją tak, jakby się dotykało piórka. Autentycznie lekki styl autorki powodował, że unosiłam się – w dosłownym znaczeniu – w chmurach, a nie trwałam przy akcji. Po prostu odlatywałam nie do końca w tę rzeczywistość, którą miałam przed oczyma. Jednocześnie słowa wciągały tak, jak wciąga odkurzacz.
Życie z drugiej ręki to historia stworzona w bardzo ciepły sposób. Bije od niej jakaś taka harmonia, radość życia. Prawdopodobnie dlatego chciało mi się ją przeczytać do końca, prawdopodobnie dlatego, że wznosiłam się na wyżyny nieba, rzeczywiście bujając w obłokach przy jej kartach, mogę powiedzieć: tak, warto po nią sięgnąć, chociażby dlatego, by dotknąć tych przemiłych słów, które są idealne czy do kawy, czy do poduszki.