Ten, kto nie jest patriotą, nigdy nie zrozumie rozpaczy z powodu utraty suwerenności. Dla niektórych ludzi Ojczyzna jest bzdurą, anachronizmem. Jednak dla mnie jest ona... sensem życia...

Data dodania: 2011-09-14

Wyświetleń: 1657

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Motto:

“Nie ma go, nie ma go,
już go nie znajdziecie.
Gdy kraj jest w szponach obcych sił,
to nie ma go na świecie.

Słońce mnie już nudzi,
Księżyc mnie nie bawi.
Miałam swą Ojczyznę -
- ktoś mnie jej pozbawił!”


Parafraza fragmentu
piosenki Filipinek



Dlaczego uważam, że powinniście docenić to, iż tutaj jestem i do Was piszę? Z takiej prostej przyczyny, że mogło mnie tu już nie być. “Tu” - czyli w świecie żywych. Dwa lata temu, kiedy dręczyły mnie poważne i natrętne myśli samobójcze, naprawdę mogłam coś sobie zrobić i zniknąć z powierzchni Ziemi. Miałam wówczas osiemnaście lat. Gdybym zdecydowała się na ten drastyczny krok, nie ukończyłabym szkoły średniej, nie przystąpiłabym do matury i nie poszłabym na studia.

Nie odbyłabym kilku fascynujących podróży, nie doczekałabym się paru satysfakcjonujących osiągnięć, nie poznałabym garstki interesujących osób. Nie napisałabym wielu felietonów, recenzji, wierszy oraz tych zaplutych tragifars o ubeku Zdzisławie. Po prostu leżałabym w trumnie i powoli się rozkładała. Teraz, kiedy piszę te słowa, jestem w swoim pokoju. A mogłam być od dwóch lat w grobie. Uszanujcie to, proszę!

Moje stany depresyjne zaczęły się już na początku 2009 roku, jednak za prawdziwy początek swojej depresji uznaję lato ’09, kiedy to przez ponad miesiąc codziennie płakałam i nie mogłam się uwolnić od poczucia beznadziejności. Potem także płakałam - wprawdzie po kilka razy w tygodniu, ale moje samopoczucie było równie fatalne jak latem. Miałam wiele powodów do rozpaczy, jednak w niniejszym artykule nie będę ich wymieniać i opisywać.

W skrajną depresję popadłam 10 października 2009 roku, kiedy to urzeczywistniła się moja największa i najmroczniejsza obawa związana z polityką: ratyfikacja Traktatu Lizbońskiego (który, jak pamiętamy, wszedł w życie 1 grudnia 2009). Od 2008 roku potwornie bałam się tego wydarzenia, ponieważ wiedziałam, iż Traktat z Lizbony pozbawi Polskę niepodległości. Wyobraźcie więc sobie, jak ja, pogrążona w psychicznym cierpieniu patriotka i nacjonalistka, mogłam się czuć, kiedy ratyfikacja doszła do skutku!

Tym, którzy mają niewielką wiedzę o Traktacie Lizbońskim, wypada teraz uświadomić kilka rzeczy. Otóż TL to jeden z tych dokumentów, które polska konstytucja nazywa “umową międzynarodową przekazującą niektóre kompetencje organów władzy państwowej organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu“ (art. 90). W praktyce oznacza to, że o sprawach, o których dotychczas suwerennie decydowały władze Polski, będzie teraz decydować obca siła, stojąca ponad Ojczyzną i Narodem: Unia Europejska. Nie ulega wątpliwości, że taka umowa to zamach na niepodległość państwa, czyli największa tragedia, jaką może sobie wyobrazić patriota.

Kto przeglądał Traktat z Lizbony, ten wie, iż omawiany dokument prowadzi do częściowego ubezwłasnowolnienia kraju należącego do UE. Od momentu wejścia w życie TL, państwo unijne musi konsultować wszelkie ważniejsze decyzje z Brukselą, prosić o zgodę na podjęcie jakiejś działalności, a także posłusznie wykonywać rozkazy Unii. Zgodnie z założeniami Traktatu Lizbońskiego, UE może zawierać umowy międzynarodowe w imieniu kraju członkowskiego. Jest to łudząco podobne do tzw. przedstawicielstwa ustawowego. Oto kilka cytatów z TL:

“Państwa Członkowskie podejmują wszelkie środki ogólne lub szczególne właściwe dla zapewnienia wykonania zobowiązań wynikających z Traktatów lub aktów instytucji Unii. Państwa Członkowskie ułatwiają wypełnianie przez Unię jej zadań i powstrzymują się od podejmowania wszelkich środków, które mogłyby zagrażać urzeczywistnieniu celów Unii”

“Przed podjęciem jakichkolwiek działań na arenie międzynarodowej lub zaciągnięciem wszelkich zobowiązań, które mogłyby wpłynąć na interesy Unii, każde Państwo Członkowskie konsultuje się z pozostałymi w ramach Rady Europejskiej lub Rady. Państwa Członkowskie zapewniają, poprzez zbieżne działania, możliwość realizacji przez Unię jej interesów i wartości na arenie międzynarodowej. Państwa Członkowskie są względem siebie solidarne”

“Unia ma także wyłączną kompetencję do zawierania umów międzynarodowych, jeżeli ich zawarcie zostało przewidziane w akcie prawodawczym Unii lub jest niezbędne do umożliwienia Unii wykonywania jej wewnętrznych kompetencji lub w zakresie, w jakim ich zawarcie może wpływać na wspólne zasady lub zmieniać ich zakres”


I właśnie dlatego byłam zrozpaczona, niewiarygodnie zrozpaczona. Świadomość, że Polska straciła niepodległość i prawdopodobnie już nigdy jej nie odzyska, zabiła we mnie poczucie sensu życia oraz chęć dalszej egzystencji. 10 października 2009 roku z całego serca zapragnęłam umrzeć. Jak Tadeusz Reytan.

Przysięgam na wszystkie wartości, które są dla mnie święte, iż zaczęłam wówczas poważnie myśleć o odebraniu sobie życia. Po ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego straszliwie pożądałam własnej śmierci. Dlaczego? Ponieważ odebrano mi to, co było dla mnie absolutnie najważniejsze: wolną Ojczyznę. Nie musicie mi wierzyć. Ja dobrze wiem, czego pragnęłam, a osoby znające mnie w realnym świecie mogą potwierdzić, iż moje łzy i emocje były autentyczne.

Nie zadawałam sobie pytań w stylu “Powinnam się zabić, czy nie?”, bo to są dylematy na poziomie gimnazjalistki, która zakochała się bez wzajemności w koledze z równoległej klasy. Zadawałam sobie pytania typu: “Gdzie, kiedy i jak powinnam to zrobić? Mówi się, że prawdziwi samobójcy podejmują próby samobójcze na odludziu - tam, gdzie nikt ich nie znajdzie i nie odratuje. Zatem dokąd mam pójść, żeby mieć pewność, iż nikt mi nie przeszkodzi w realizacji planu? Co zrobię, jeżeli ktoś mnie przyłapie na gorącym uczynku? I odwrotnie: co będzie, jeśli w trakcie akcji zmienię zdanie i odzyskam chęć życia? Kto mi wtedy pomoże?”.

Rozmyślałam także: “Co będzie, jeżeli mój czyn nie doprowadzi mnie do śmierci, tylko do niepełnosprawności? Przecież istnieje ryzyko, że przeżyję, ale zostanę kaleką do końca życia! Jako niepełnosprawna, nie tylko nie będę mogła podjąć nowej próby samobójczej, ale również będę cierpieć jeszcze straszliwej niż teraz”.

Zastanawiałam się, ile czasu upłynie, zanim moje ciało zostanie wreszcie odnalezione. Zastanawiałam się, w jakim stanie będą moje zwłoki. Zastanawiałam się, co po mojej śmierci będą przeżywać moi rodzice. Zastanawiałam się, jak zareaguje moja babcia, gdy dowie się przez telefon, że jej ukochana, młodziutka wnuczka nie żyje. Wyobrażałam sobie, jak trolle z Onetu będą się naśmiewać z mojego zgonu i wyzywać mnie od idiotek, jeśli o moim czynie doniosą media.

Przypominał mi się również mój stary argument przeciwko samobójstwom i eutanazji: trup nie czuje ulgi. Poza tym, chodziła mi po głowie dosyć naiwna, ale krzepiąca myśl: “W życiu, a zwłaszcza w polityce, nie można być niczego pewnym. Kto wie, czy wkrótce nie wydarzy się jakiś cud? Ale by było, gdybym się zabiła, a po mojej śmierci nastąpiło zniesienie Traktatu Lizbońskiego, rozpad Unii Europejskiej albo wyjście Polski z UE! Nie dożyłabym czegoś tak wspaniałego! Przegapiłabym wolność!”.

W końcu zdecydowałam, że jednak nie popełnię samobójstwa. Moja rezygnacja z targnięcia się na własne życie to był prawdziwy tryumf rozumu nad sercem, logiki nad uczuciami, zimnego racjonalizmu nad romantycznymi porywami. Było to również zwycięstwo silnej woli nad głęboką depresją oraz wielka wiktoria trzeźwego umysłu. Wygrałam z własnymi słabościami, wykazałam się ogromną odwagą. Bo, jak powszechnie wiadomo, to nie śmierć wymaga odwagi, tylko życie.

Heh, przypomina mi się utwór literacki, który przeczytałam bodajże w szóstej klasie szkoły podstawowej. Pewien mężczyzna, który splamił swój honor, postanowił popełnić samobójstwo. Zdecydował, że wejdzie na jakąś górę (chyba Mont Blanc albo Mount Everest) i rzuci się w przepaść. Lecz gdy wdrapał się na szczyt i zobaczył piękno świata, poczuł, iż jednak warto żyć i zrezygnował ze swojego planu. Dotarło do niego, że życie jest zbyt cenne, by je sobie odebrać.

Wracając do mojej historii: nie zabiłam się, o czym świadczy fakt, iż siedzę teraz we własnym pokoju i piszę te słowa. Wydaje mi się, że dobrze postąpiłam, rezygnując ze swojej drastycznej akcji. Tym bardziej, iż udało mi się pokonać depresję, a druga połowa 2010 roku i pierwsza połowa 2011 była najszczęśliwszym okresem w moim życiu (nie licząc, oczywiście, dzieciństwa).

W związku z powyższym, chciałabym się zwrócić do wszystkich osób mających myśli samobójcze: nie idźcie tą drogą! Weźcie się w garść i żyjcie dalej! Jeśli chodzi o mnie, to mogę się wypowiedzieć słowami z piosenki zespołu Łzy: “Mogło mnie tu nie być, choć tak kocham życie”. Chociaż w sensie fizycznym nie próbowałam się zabić, uważam się za cudownie odratowaną samobójczynię. Moja rozpacz z 2009 roku była bowiem tak wielka, że można ją uznać za wstęp do samobójstwa.

Oczywiście, nic nie zmieni faktu, iż w polityce nadal jest źle, a nawet coraz gorzej. Ledwie wszedł w życie Traktat z Lizbony, a UE już myśli o odebraniu państwom członkowskim kolejnej części suwerenności. Jak podaje portal Onet.pl, były niemiecki kanclerz, Gerhard Schroeder i kilkoro innych polityków wyraziło swoje poparcie dla utworzenia Stanów Zjednoczonych Europy.

Schroeder powiedział ponoć w wywiadzie dla “Der Spiegel”, że United States of Europe powinny powstać, choć trzeba się liczyć z tym, iż będzie to naruszenie suwerenności krajów unijnych (źródło: biznes.onet.pl/to-oznacza-stany-zjednoczone-europy,18515,4838864,1,news-detal). W skład USE mają na razie wchodzić tylko państwa strefy euro, ale założę się, że za jakiś czas Stany Zjednoczone Europy będą tożsame z całą Unią. Ech… Czy teraz wszyscy już widzą, iż Unia Europejska jest wrogiem niepodległych, czyli niezależnych politycznie państw?!

Wkrótce, 10 października 2011 roku, miną dwa lata od tragedii narodowej, jaką było ratyfikowanie Traktatu Lizbońskiego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. 3 listopada będzie druga rocznica podpisania TL przez ostatniego zwlekającego polityka - Vaclava Klausa z Czech. 1 grudnia miną dwa lata, odkąd Traktat z Lizbony wszedł w życie, a 2 grudnia - odkąd został ogłoszony w Dzienniku Ustaw i zaczął obowiązywać na terenie Rzeczypospolitej Polskiej. 13 grudnia nadejdzie czwarta rocznica uchwalenia TL przez władze unijne. Te rocznice z pewnością będą dla mnie bolesne, jednak postaram się jakoś je przeżyć. Bo czy mam inne wyjście?

Ta straszna data, 10 października 2009 roku, kojarzy mi się z monstrualnym bólem psychicznym, jakiego nigdy wcześniej i nigdy później nie doświadczyłam. Cierpienie, o którym opowiadam, stanowiło połączenie kilku bardzo silnych emocji: rozpaczy, utraty nadziei, chęci śmierci, gniewu, przerażenia i zbulwersowania. Trudno coś takiego wyrazić w tekście publicystycznym.

Co mi dzisiaj pozostało z tej tortury? Głęboka uraza i… niechęć do partii Prawo i Sprawiedliwość, z którą był związany Lech Kaczyński. Nie mogę patrzeć, jak niektórzy Internauci nazywają tego pana bohaterem narodowym i chcą mu stawiać pomniki. Zatem apeluję do Czytelników o poglądach patriotycznych i nacjonalistycznych: w najbliższych wyborach NIE głosujcie na PiS!

Nie wypada wspierać ugrupowania, którego przedstawiciel ratyfikował Traktat Lizboński. Formacja, która ma na sumieniu wydarzenie z 10 października 2009 roku, nie powinna być dokarmiana wyborczymi głosami. Najlepiej zbojkotować wybory, gdyż nie ma na kogo głosować, a sytuacja naszej Ojczyzny i tak nie ulegnie poprawie.

Żadna partia nie wyrwie Polski z rąk UE, żaden polityk nie nauczy społeczeństwa patriotyzmu, żaden rząd nie zamieni antyutopii w utopię. Ani płacz, ani krzyk, ani otwarty bunt niczego nie naprawią. O wymarzonej przez nacjonalistów Wielkiej Polsce Narodowej nawet nie ma co myśleć. Szaleńcy pewnie nadal będą kopać się z koniem, ale ich frustracja nie przyniesie żadnego skutku (co najwyżej pogorszy sprawę). I tym “optymistycznym” akcentem kończę swój felieton.


Natalia Julia Nowak,
12-14 września 2011 r.


Licencja: Creative Commons
0 Ocena