Ciechocinek. Koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. To tak dawno temu, że większość czytelników nie będzie pamiętać tamtych czasów. No, to posłuchajcie ględzenia dziadka. Miałem wtedy może dziewięć, a może jedenaście lat. Chorowałem na zatoki i pojechałem z Mamą do sanatorium. Jechałem i płakałem.

Data dodania: 2011-05-23

Wyświetleń: 8366

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

          Wyobrażacie sobie?! Wakacje z Mamą w sanatorium - Jej sanatorium - wśród samych starców i zero młodzieży! Jak to Tata załatwił do dziś nie wiem, ale świństwo mi zrobił potężne: pół wakacji zmarnowane. Ani roweru, ani hulajnogi, ani nic. Dosłownie NIC. Nuda była rozpaczliwa. Aż do dnia, kiedy, opodal kwietnego zegara w parku przy tężniach, odkryłem drewniany pawilonik, a w nim mocno leciwe małżeństwo (mieli już pewnie po 30 lat!) prowadziło hodowlę jedwabników. Taka dorywcza praca na lato. Przykleiłem się do nich i zacząłem pomagać. Zawsze bardzo lubiłem biologię, zoologię i przyrodę w ogóle. A ponadto coś robiłem! Przestałem się nudzić. Dzień zaczynał się przed śniadaniem. Dużo domów sanatoryjnych obsadzonych było żywopłotami z krzewów morwy białej. Ta jest najlepsza. Można ją eksploatować do 50-60% całego ulistnienia. Pan Właściciel hodowli miał zakontraktowane strzyżenie tych żywopłotów. On strzygł, a ja ładowałem, co spadało, na ręczny, czterokółkowy, drabiniasty wózek. Jak się uzbierało z czubem on ciągnął, a ja pchałem pod pawilon. Po śniadaniu biegiem wracałem. W pawilonie stały w kilku rzędach regały z półkami, na których leżały drewniane tacki wielkości około dwu kartek A4. Gąsienice wylęgły się z greny w inkubatorach, których temperatura stopniowo zwiększana była do 24o C, a po 15 dniach przeniesione na regały do tacek. Tam je zastałem. Było ich na każdej po 20-25 - już nie takich maleńkich, biało-żółtawych. Narzucało się na nie zerwane liście, a one jadły. Nie, nie jadły. Pożerały tę zieleninę. Zostawały tylko ogonki i grubsze żyłki. A one rosły. Co 2-3 dni gąsienice nakrywaliśmy specjalnymi, papierowymi kartami o formacie tacek. Nazywa się je zdejmnikami. W tych zdejmnikach wycięte były okrągłe dziurki. Kładło się na nie liście i gąsienice wychodziły same z tacki na papier, jakby piętro wyżej. Wystarczyło zdejmnik podnieść, odłożyć wraz z nimi i liśćmi na bok i można było tackę wysprzątać z resztek, umyć i wyparzyć wrzątkiem, a następnie przełożyć gąsienice i liście z powrotem. I tak z każdą tacką. Przy okazji robiliśmy przegląd szukając chorych, lub tylko podejrzanych o to, gąsienic. Większość chorób jest zakaźna, więc chore osobniki należy jak najwcześniej wykryć i eliminować z hodowli, aby nie zarazić całości. Do zakaźnych chorób bakteryjnych układu pokarmowego należy martwica (martwota lub fleszeria), zaś układu krążenia – gnilec. Żółtaczkę powodują wirusy, grzybicę (zwapnienie) wywołuje pasożytniczy grzybek, a plamicę (pebrynę) – pierwotniak, który potrafi także zagnieździć się w jajach i skazić grenę. Żeby hodowla była zdrowa trzeba zakupić gwarantowaną pod względem zdrowotnym grenę i potem dbać o super czystość samej hodowli. Na regałach i ścianach wisiało kilka termometrów, kilka higrometrów i kamionkowe naczynia, do których, gdy było na dworze bardzo ciepło, wlewało się wodę, by obniżyć temperaturę w pomieszczeniu i podwyższyć wilgotność. W miarę wzrostu gąsienic, w trzech okresach między wylinkami (każdy około 28 dni), trzeba temperaturę stopniowo obniżyć do 20-21 st. C z jednoczesnym zmniejszeniem ilości karmień w ciągu doby. Bo one jedzą nawet w nocy. Nie śpią tylko żrą na potęgę. Na każdym regale umieszczone były gąsienice innej rasy jedwabnika morwowego. Ta różnica pokazuje się dopiero wtedy, gdy porówna się kokony. Rasa Duża Warska daje kokony o barwie żółtej. Tych było najmniej. Nie wiele też było rasy Chińskiej – kokony pomarańczowe. Większość hodowli to była rasa Bagdadzka tworząca kokony białe. Jest ona bardziej odporna na choroby i wydajniejsza. Praca w tej hodowli, a właściwie wolontariat, tak mi się spodobał, że zapragnąłem zostać jeszcze ze dwa tygodnie sierpnia w tym, tak z początku znienawidzonym, Ciechocinku. I znów Tata to jakimś swoim sposobem załatwił – przenieśliśmy się z Mamą wprawdzie na kwaterę, ale wyżywienie nadal było w tamtym sanatorium. A w hodowli zaczęło się dziać. Z magazynku zostały wyjęte oprzędniki wyglądające jak drabinki złożone z drewnianych szczebelków. Myliśmy je, wyparzaliśmy i ustawialiśmy na tackach. Już kończyliśmy, gdy pierwsze gąsienice, grube jak palec i na 8 cm długie, poczęły się gramolić na przygotowane rusztowania. Gdy uznały, że miejsce, do którego dotarły, jest tym właśnie, poszukiwanym miejscem, zatrzymywały się. Chwytały się odnóżami umieszczonymi w tylnej części ciała, a jego górną połową zaczynały jakby taniec. Kręciły się w koło, wyginały na boki, to znów kręciły w powietrzu jakby ósemki. Nici, którą się oplatały początkowo prawie nie było widać. Potem wyglądały jakby osnute lekką mgiełką, która z godziny na godzinę gęstniała. Po jakimś czasie i samej gąsienicy nie było już widać. Braliśmy więc latarkę i podświetlaliśmy powstający kokon. Wewnątrz rytmicznie kręcił się cień budowniczego. A potem już nawet on całkiem zniknął. Po kilku dniach kokony można było zdejmować rwąc cieniutkie niteczki uprzęży, na której wisiał. Wewnątrz cichutko grzechotała twarda poczwarka. Zbliżał się moment powrotu do domu. Wakacje, które zapowiadały się ponuro, były jednymi z milej przeze mnie wspominanych.

          Kokony zaś czekała podróż do Milanówka. W tamtych latach w Polsce istniał tylko jeden zakład grenarski. W Milanówku właśnie, pod Warszawą. Milanowski jedwab słynął w świecie ze swojej jakości, a produkowana grena, o bardzo wysokim standardzie, całkowicie pokrywała potrzeby krajowe i była ponad to eksportowana do ówczesnej Czechosłowacji. Polska nigdy nie była znaczącym producentem jedwabiu, gdyż okres wegetacyjny morwy jest dość krótki, co znacznie ogranicza możliwości hodowlane. Niemniej jednak produkcja drobnotowarowa jest możliwa, o ile dysponuje się odpowiednim zapleczem w postaci posadzonych drzewek i krzewów morwy białej, której liście będziemy eksploatować. Bo bez morwy nie ma jedwabników i jedwabiu.

Bibliografia:

R. Kopański Jedwabnictwo Warszawa 1955

Wielka Encyklopedia Powszechna PWN Warszawa 1962

Encyklopedia Wiem – Onet.pl

Licencja: Creative Commons
0 Ocena