Oto opis 2 dniowej wycieczki rowerowej po Warmii i Mazurach. Przyznaję, że była to najdłuższa trasa w mojej rowerowej historii. Czy warto zrobić taki wypad? Na pewno! A dokąd najlepiej? Odpowiem szczerze - dokądkolwiek!

Data dodania: 2011-04-11

Wyświetleń: 1585

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

To była trasa dwudniowa. Przejechaliśmy jednak w tym czasie około trzystu kilometrów. Piszę około, ponieważ nie miałem wówczas komputerka, który wskazałby dokładnie przejechany dystans. Kolega wprawdzie miał takowy, jednak założył go kilka godzin wcześniej, więc komputerek pokazywał nam jedynie godzinę. Wyjechaliśmy z Kętrzyna, bo tu mieszkamy. Postanowiliśmy dotrzeć do Fromborka. Wystartowaliśmy wczesnym rankiem. Tak około godziny piątej. Chcieliśmy uniknąć letnich upałów. Skierowaliśmy się w stronę Reszla. Przejechanie tego odcinka, to jazda głównie pod górę. Wiem to dobrze, bo często robię sobie na tej trasie "czasówki". Jednak tym razem nie jechaliśmy na czas. Tak więc owiewani porannym, pachnącym wiaterkiem minęliśmy granicę Warmii i Mazur. Granica ta znajduje się zaraz za skrętem na Reszel, po wyjeździe ze Świętej Lipki. Do niedawna była dobrze widoczna, bo przy drodze były wkopane kamienne słupki. Przetrzymały one kilka wojen, jednak uległy "panu", który jakiś rok temu postanowił je wykopać. Szubrawca owego złapano, jednak słupki nie wróciły na swoje miejsce. Szkoda...

Mijamy Reszel i kierujemy się na Bisztynek, gdzie postanowiliśmy zrobić pierwszy postój.

W Reszlu znajduje się piękny zamek, jednak jako „tutejsi” znamy go już.

Musimy się trochę oszczędzać, ponieważ żaden z nas nie "robi" dziennie więcej (a z reguły o połowę mniej), niż sto kilometrów. A tu nagle jedziemy dwa dni po sto pięćdziesiąt km. Ale damy radę! W Bisztynku znajdujemy niewielki skwerek z ławeczkami. Jemy pełnoziarniste batoniki i popijamy izotonikiem. Mieliśmy ochotę na poranną kawkę, ale w Bisztynku nie dostaniemy jej tak wcześnie. Trudno. Jedziemy dalej. Kierunek Lidzbark Warmiński. Tam już na pewno wypijemy kawkę. Jednak wcześniej obowiązkowo wizyta na zamku. Jest on położony na wzgórzu morenowym, w rozwidleniu rzeki Łyny i jej dopływu – Symsarny.

Zbudowano go w stylu gotyckim i przez długie lata pełnił rolę rezydencji biskupów warmińskich. Polecam skorzystać z usług przewodnika i zwiedzić go dokładnie. Bardzo ciekawe miejsce. Zwłaszcza, gdy ktoś, podobnie do mnie, lubi zamki. Ja pozwolę sobie pominąć szczegółowy opis tego (jak również innych) zabytku, gdyż pragnę opisać wycieczkę rowerową. Nie mam natomiast ambicji, ani kompetencji, by pokusić się o tworzenie przewodnika. Od tego są lepsi. Chociażby Pascal ;-)  .

No i wreszcie kawa. Polecono nam kawiarnię (i cukiernię zarazem), znajdującą się w centrum miasta, przy ceglanej bramie. Warto pytać miejscowych, bo oni zawsze najlepiej wiedzą, gdzie można skosztować czegoś smakowitego. Kawka była naprawdę super. Wypiłem dwie. Kolega natomiast zasmakował w wypiekach tego lokalu. Pycha! Polecam gorąco! Jednak odpoczynek musi się kiedyś skończyć. Trzeba siadać na nasze stalowe rumaki i gnać dalej. Teraz obieramy kurs prosto na pieniężno. Ten odcinek wiedzie drogami „którejś” kategorii. Trzęsie nami niemiłosiernie. Ratujemy się jak możemy. Raz jedziemy wolno, innym razem pedałujemy na stojąco. Jednak docieramy na miejsce. Mijamy zabytkowy ratusz, który jest obecnie odbudowywany i kierujemy się w stronę zamku Kapituły Warmińskiej z XIV wieku. W chwili obecnej to już prawie ruina. Trzyma się to jeszcze kupy, ale jak długo jeszcze? Szkoda... Mając przed oczyma ten smutny widok konsumujemy kolejne batoniki. Popijamy to Colą. Niebo zasnuwa się z wolna chmurami, więc nieco przyspieszamy. Dziarsko pedałując docieramy do Braniewa. Nie planowaliśmy tu postoju, ale właśnie lunęło. Schroniliśmy się na przystanku i tym sposobem nasze ubranie i plecaczki pozostały suche. To się nazywa mieć szczęście! Siedzimy tak sobie spokojnie i czekamy, aż przestanie padać. W międzyczasie każdy z nas pochłania po kolejnym batoniku. Tak dla umilenia sobie czasu. W końcu deszcz postanawia nam odpuścić i ruszamy na ostatni etap podróży. Do Fromborka!

Docieramy bez przeszkód. Przy wjeździe do miasteczka od strony Braniewa znajduje się camping. Można na nim rozbić namiot, lub (tak jak my) wynająć pokoik w jednym z domków.

Bierzemy szybki prysznic i ruszamy zwiedzać katedrę. Idąc, czuję jednak w stawach te sto pięćdziesiąt kilometrów. Jednak po kilkunastu minutach wszystko się „rozchodziło” i jest OK.! Zwiedzamy katedrę, wspominamy Mikołaja Kopernika i ruszamy w poszukiwaniu uciech kulinarnych. Znajdujemy sympatyczną restaurację nieopodal wieży widokowej. Ja pałaszuję z ogromnym apetytem karkówkę z zielonym pieprzem. Kolegę natomiast skusiły placki ziemniaczane. Musiały być naprawdę dobre, bo zamówił dwie dokładki. Posiliwszy się ruszamy zerknąć na port i zalew.

W drodze powrotnej kupujemy coś na śniadanie i idziemy się wyspać.

            W drogę powrotną ruszamy również o piątej rano. Pierwsze wrażenia nie są zachęcające wszystko boli. No, może „boli”, to za duże słowo. Niemniej jednak czuję każdy mięsień. Szczególnie te odpowiedzialne za pedałowanie. Szczęśliwie nie mamy żadnych kontuzji, więc mięśnie po rozgrzaniu się przestały boleć. To bardzo koleżeńsko z ich strony.

Mijamy Braniewo. W Pieniężnie robimy krótki „popas”. Tego dnia, dla odmiany, kierujemy się na Górowo Iławeckie. Tam robimy kolejną przerwę. Wypijamy sypaną kawę w jedynym otwartym barze. Piwnym oczywiście. Naszymi rowerami (i nami samymi) interesują się żywo bywalcy tego lokalu. Są bardzo sympatyczni. Chcą nam postawić po piwku. Z żalem odmawiamy i ruszamy dalej. Następny przystanek to Bartoszyce. Tam kolejna przerwa. Kolega postanawia szybko (w locie niejako) odwiedzić rodzinę. Ja zostaję przy jakiejś małej cukierni, którą właśnie mają zamknąć. Ledwo zdążyłem zmówić (wręcz wyprosić) wyprosić gorącą czekoladę. Piję, czekam. Kolega wraca. Ruszamy do Kętrzyna. Na trasie Bartoszyce – Kętrzyn położono niedawno nową nawierzchnię, więc jedzie się świetnie. Jednak właśnie tu organizm płata mi niemiłego figla. Cięcie! Skończyło mi się „paliwo”. Tak po prostu. Jechałem, a chwilę później nie miałem już siły jechać. Co zrobić? Można się poddać. Ale przejechać tyle kilometrów po to tylko, by poddać się tuż przed metą? Nie wchodzi w grę. Jedziemy. Wolniej, ale jednak do przodu. Te ostatnie kilometry przejechałem już tylko „siłą woli”, a nie siłą nóg. Ale może to i dobrze. Zawsze to okazja, by zrobić więcej niż zwykle? Takimi właśnie myślami o samodoskonaleniu pocieszam się na ostatnich kilometrach  Dojeżdżamy. Mój dom jest bliżej, więc zajeżdżamy do mnie na herbatkę. Potem krótkie „cześć” i „dzięki”. I do następnego razu....

            Jeszcze tylko kilka słów o sprzęcie. Kolega Krzysztof jechał na Authorze Synergy. Ja na Unibike Crossfire. Mój rower jest kilkukrotnie tańszy. Ma słabszy osprzęt. Jednak dobór komponentów sprawia, że podróżuje się na nim szybko i wygodnie. Więc w tym miejscu chciałem gorąco pochwalić tą ekonomiczną konstrukcję.

            Spotykaliśmy niewielu rowerzystów. Były to głównie wycieczki niemieckie i ludzie przemieszczający się w okolicach swojego miejsca zamieszkania. Nie chcę t powiedzieć, że niewiele osób jeździ, bo to nie prawda. Zwykle spotykam ich sporo. Po prostu tym razem widziałem niewielu kolegów bikerów. Muszę tu nadmienić, że świetne jest to, że ludzie jeżdżący pozdrawiają się nawzajem, rozmawiają ze sobą, służą pomocą. Zupełnie, jak turyści w górach, czy żeglarze na jachtach. Tak trzymać!

            Tak oto spędziliśmy jeden z weekendów. Czy ciekawie? Oceńcie sami drodzy czytelnicy.

Pozdrawiam gorąco wszystkich rowerzystów i do zobaczenia na trasach!

Licencja: Creative Commons
0 Ocena