W przeciwnym razie w okresie spowolnienia gospodarczego pojawią się problemy. Szansa na gruntowne reformy szybko się nie powtórzy.
Czy grozi nam zadłużenie z epoki Gierka?
Póki co nie, ale porównanie nasuwa się samo. W sławnej epoce Gierka gospodarka Polski rozwijała się głównie dzięki olbrzymim pożyczkom od krajów Zachodniej Europy i nie tylko. Notabene pożyczki te spłacamy do dziś, co pochłania znaczną część dochodów państwa.
Prowadzona w ostatnich latach polityka gospodarcza niestety znów zwiększa nasze zadłużenie zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne. W przeciągu zaledwie kilku lat zadłużenie Polski w przeliczeniu na dolary wzrosło z 29 mld USD w 2002 roku do 42 mld USD obecnie. Wartość obligacji, które Polska wyemitowała od 2001 roku wzrosła z 20 mld zł do 74 mld zł. A obligacje kiedyś trzeba będzie wykupić. Najgorsze co można zrobić to emitować nowe na spłatę starych. W ten sposób tylko odsuwa się problemy w czasie. Już teraz Polska wydaje rocznie ok. 26 mld zł na obsługę długów. To prawie tyle, ile wynosi tegoroczny deficyt budżetowy. Jak wynika z obliczeń ekonomistów, obecnie każdy Polak przeznacza 700 zł rocznie na obsługę długu publicznego.
Polska niestety nie jest potęgą surowcową jak choćby Rosja, która w tym roku spłaciła znaczną część swoich długów wobec Europy Zachodniej. Prezydent Putin wykorzystuje koniunkturę na surowce (ropa, gaz), a związane z nią ogromne nadwyżki finansowe przeznacza na spłatę długów. I choć stan gospodarki Rosji pozostawia wiele do życzenia, taki krok z pewnością można uznać za słuszny.
Prezydent Kaczyński takich możliwości nie ma. Zmniejszenie zadłużenia, odbywać się może wewnątrz kraju drogą szukania oszczędności w poszczególnych wydatkach budżetowych.
Strach przed zmianami wiąże ręce
Obserwując zadłużenie Polski w ostatnich latach widać, że rosło ono pod wszystkimi rządami. Od AWS, SLD po obecny rząd. Nikt nie podjął się radykalnych zmian. Interes partii przedkładał się nad dobro obywateli. Niepopularne decyzje o cięciach wydatków mogłyby zaszkodzić notowaniom partii w sondażach, a nie to jest celem ekip rządzących. Przykładem niech tu będą gwałtowne protesty przeciwko propozycji weryfikacji rent, jakie swojego czasu wysunęło SLD. Ekonomiści są zgodni, że tylko z tego źródła można by uzyskać kilka miliardów oszczędności. Ale emeryci i renciści to 30% uprawnionych do głosowania. Atak na ich przywileje wydaje się więc politycznym samobójstwem.
Blisko 70% wydatków budżetowych to tzw. wydatki stałe, których rząd nie chce lub nie może ruszyć ze względu na pogorszenie nastrojów społecznych. Od lat, państwo topi miliardy złotych w dopłatach do deficytowych firm. Rozbudowany system świadczeń socjalnych pochłania olbrzymie kwoty na wszelkiego rodzaju zasiłki, dodatki, waloryzację świadczeń emerytalnych.
To wszystko sprawia, że na oszczędności nie ma miejsca, gdyż do dyspozycji pozostaje 30% środków. Wszystko jest w porządku dopóki mamy wysoki PKB i wpływy do budżetu są takie jak zakładano, a nawet wyższe. Jeśli jednak PKB zacznie spadać, jedynym rozwiązaniem aby zrealizować założenia budżetowe będą albo podwyżki pośrednich podatków jak choćby akcyzy na paliwo i gaz, albo kolejne emisje obligacji na rynku krajowym i zagranicznym.
Pojawiają się pierwsze symptomy spowolnienia?
Jak podała niedawno Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan po raz pierwszy od 5 lat spada ilość eksporterów. Ta lokomotywa gospodarki, która przez ostatnie dwa lata znacznie przyczyniała się do wzrostu PBK zaczyna zwalniać. To niebezpieczne zjawisko. Sprzedaż towarów za granicę dawało firmom szanse na rozwój, zwiększanie mocy produkcyjnych oraz, co chyba najważniejsze, przyczyniało się do zmniejszenia bezrobocia. Jeśli eksport nadal będzie spadać firmy popadną w tarapaty a pierwszą ich ofiarą będą pracownicy. Aby przetrwać, firmy będą zmuszone do cięcia płac, a następnym krokiem będą zwolnienia.
Drugim czynnikiem niebezpiecznym dla kondycji firm jest rosnąca inflacja. Niewykluczone, że Rada Polityki Pieniężnej (RPP) zdecyduje się na podwyżki stóp procentowych jeszcze w grudniu tego roku, a najpóźniej na wiosnę 2007. Wraz z tym pójdą w górę koszty kredytów. Zacznie się więc powolne hamowanie dynamiki PKB. Ludzie będą mniej skorzy do zaciągania kredytów, zmaleje popyt wewnętrzny, a tym samym zaczną spadać wpływy podatkowe zarówno z podatków PIT jak i CIT, gdyż firmy będą ograniczać skalę działalności i skupią się na obronie pozycji w nowych trudniejszych warunkach rynkowych.
Co nas czeka?
Dalsze zadłużanie czy gruntowna reforma finansów państwa? Obawiam się, że to pierwsze. Obecne rządy Prawa i Sprawiedliwości skupiają się na utrzymaniu władzy i administrowaniu państwem. Gospodarka pozostaje poza kręgiem zainteresowania. Obietnice społeczne zostały poczynione. Teraz pora na czyny. Im dłużej trwa prowizorka rządowa, tym gorzej dla kraju. Społeczeństwo się starzeje. Wydatki na emerytury będą rosły w szybkim tempie. Na to muszą znaleźć się pieniądze.
Im większe zadłużenie kraju, tym bardziej oddala się perspektywa wejścia do strefy euro. Im dłużej to potrwa, tym bardziej Polska będzie tracić w oczach zagranicznych inwestorów jako kraj o niestabilnej gospodarce. Odwrót zagranicy od naszego rynku wywoła spadek wartości złotego, co jeszcze bardziej zwiększy koszty obsługi zadłużenia zagranicznego. Kula śnieżna zacznie się toczyć.
Zostanie przekroczony I próg ostrożnościowy 50% zadłużenia wobec PKB, później II próg 55% i zrobi się niebezpiecznie. Konieczne będą drastyczne cięcia w wydatkach i podwyżka podatków aby uratować sytuację. Koszty tej operacji będzie ponosić jednak nowa ekipa polityczna i co smutne, kolejne pokolenia Polaków. Czy nie skończy się to podobnie jak na Węgrzech, gdzie ludzie wyszli na ulice domagając się dymisji rządu?
To ostateczność, ale patrząc na dotychczasowe poczynania kolejnych rządów niczego nie można wykluczyć.