Jak każde tłuki ze wsi łazimy z żoną po Stolycy*. W końcu trza** jakoś spędzić tu 2 dni. Wieje wielkomieszczaństwem, dumnie przebija się lynia* metra. Jedyna. Idziemy sobie wzdłuż łazienek, przez plot widzimy piękny park. W nim ludzi. Nijak nie widać wejścia, nogi bolą. Może się oddalamy od głównej bramy.
Wtykam nos w puste akurat okienko kiosku przy Alejach Ujazdowskich. Pytam pani o to, czy dobrze idę. Oczekuję tak albo nie i porady jak się tam dopchać. Dostaję „A czy ja wyglądam na informacjem?*** Ja tu pracujem!” Kopara opada mi i uderza w podbrzusze. Ale wyszłem na burola!
Pani pracuje a ja, chamidło z Dolnego Śląska śmiem jej w opier..laniu siem przeszkadzać! Uniżenie dziękuję jej za lekcjem stołecznego blichtru, kłaniam siem w pas i za kilka metrów od przemiłego staruszka uzyskuję potrzebne informacje. Niemożliwe. Pewnie jest też ze wsi.
Zima to chyba nienajlepsza pora na odwiedzenie Łazienek Królewskich. Ale pogoda ładna, słoneczko. Wchodzimy sobie wejściem wprost na pomnik Szopena. Chopina? I już za chwilę zastanawiamy się na celowością tego, co zrobiliśmy. Jako wsiury powinniśmy przyjść chyba w kaloszach.
Tylko skąd mamy siem domyśleć, że ścieżki jednego z najurokliwszych miejsc w Stolycy są skonstruowane ze żwiru pięknie wymymłanego w sraczkowatej barwy glinie, rozcieńczonej pozostałościami topniejącego śniegu? Gdybyśmy wparowali tu w gumiakach, byłoby zajebiście – tylko trzeba by było włożyć do środka spodnie. Mimo słomy.
Cóż – raz kozie śmierć – brniemy, podobnie jak inne buraki w błocku licząc, że dalej będzie lepiej. Nie jest lepiej. Piękne skądinąd Łazienki właśnie teraz są czyszczone po jesieni – jeżdżą ciągniki, dmuchawami usuwa się liście (siem usuwa?), ścina gałęzie, mieli pozostałe w ziemi pieńki wyciętych drzew. Schodzimy do Pałacu na Wodzie. Uff. Nie ma błota na ścieżkach. Choć jest nadal na naszych butach.
Stad już niedaleko na Basen Narodowy. Idziemy z kapcia. W końcu to tylko kilka kilometrów. Wchodzimy na Czerniakowską, potem Solec. Ruch jak na Marszałkowskiej. Ale to w końcu największe miasto Polski – sorry – musi być ruch.
Z kapcia przełazimy przez Most Łazienkowski, remontowany trochę jakby. Słusznie, sypie się na każdym kroku, co widać szczególnie z pozycji pieszego idącego przy wejściu zi zejściu z konstrukcji poniżej poziomu zero. Żelbet się kruszy, ale czterdziestoletnia budowla nad podziw dzielnie znosi mnie i moją żonę – nie zawalamy się w odmęty ścieku zwanego w wielu kręgach królową polskich rzek.
Wchodzimy na Wał Miedzeszyński po jego wschodniej stronie. Świadomie trafiamy za ekrany akustyczne – uff, cisza. Ale co po ciszy, skoro ten odcinek drogi na stadion to wybieg dla piesków. Co chwila kupa. Mniejsza, większa, starsza, młodsza. W slalomie pomiędzy psimi pamiątkami nie ma jak podziwiać wątpliwej urody osiedla na Saskiej Kępie. Mamy nadzieję tylko, że popadające w ruinę domostwa po naszej prawej stronie przedstawiają się dalej od Wisły w lepszej, niż trotuar miedzeszyński kondycji.
Jesteśmy na Narodowym. Znajdujemy recepcję. Kupujemy za dychę od łebka bilety na taras widokowy. Ale trzeba się posilić – wjeżdżamy windą (kurde – za gratis wjeżdżamy!!!!) do restauracji. Szok. Sala wielkości może ze 300 m2, surowa, na niej kilkadziesiąt stołów rodem ze szkolnych klas, z tychże samych stołów ustawione dwa rzędy, na których w podgrzewaczach stoją sobie wykwintne specjały kulinarne z cenami. Schabowy (łysy schabowy, bez dodatków) szczyci się dumną ceną 20 zł.
Wow, równowartość wejściówek! W szklanej gablocie napoje. Kawa za 12 złotych (to z maszyny), wszystkie inne gdzieś tak na oko po 7 zł. Czyli gówniany sok jabłkowy pojemności coś jakby 0,33 litra – siódemkę. Bierzemy z żoną zupę pomidorową, sok, kanapkę zapakowaną w plastikowy trójkącik składającą się z dwóch przeciętych po przekątnej kwadratów, kawę, i sałatkę warzywną.
Rachunek 38 złotych wali mną o bufet. Chwała stolicy! Mekce przedsiębiorczości! Tym bardziej, że kanapka owszem, daje się zjeść. Jako pokuta. Załamani idziemy na taras. Jaki kur..a taras? Wchodzimy na trybuny, tak na wysokości ponad połowy i możemy sobie posiedzieć i popatrzyć na lodowisko poniżej. Zajebiście! Tylko 2 dychy, choć faktycznie stadion budzi respekt!
Czas z powrotem do centrum. Wsiadamy w 111 i lądujemy na Krakowskim Przedmieściu. Ściemnia się lekko. Jest ślicznie, ulica skrzy się barwami świateł. Wchodzimy do Bliklego. Czas na coś wreszcie dobrego. Zamawiamy dwie herbaty i pączka.
Ja nie jem słodyczy, rozpocząłem walkę o wagę. Moja żona nie musi się oszczędzać. W końcu jej wynik to 50 kg w ubraniu. Nieco mniej niż moje 94 netto. Czyli pączek nie zaszkodzi. Jest pyszny. Podobnie jak herbata. Uff. Złość na Narodowy mija. Na krótko. Kelner z renomowanej knajpy wywala nam rachunek: jedna herbatka 13 zł, pączuś zaś – tylko siódemkę.
Kolumna Zygmunta stoi na miejscu. Zamek Królewski, pięknie podświetlony daje świadectwo dawnej chwały. Idąc na Starówkę mijamy knajpę sygnowaną znanym z telewizji nazwiskiem Gessler. Magda Gessler. „My tu jeszcze wrócimy” – obiecujemy sobie.
Po godzinne włóczędze po takich sobie uliczkach, po tysiąckrotnych porównaniach do wrocławskiego Starego Miasta którego jesteśmy fanami, nieco już wygłodniali wkraczamy do restauracji Polki. Prezentowane na wejściu ceny nie zachęcają do testu.
Cóż, żyje się jednak raz. Postanawiamy mimo wszystko spróbować. Od początku szyk. Wnętrze jednak kiczowate. Ściany zdobione motywami roślinnymi utrzymanymi w tonacji zielonkawo-różowo-czerwono-brązowej. Oczy lekko wariują. Także wtedy, gdy kelner podaje nam menu. Zaczynamy od napojów. 200 ml coli, fanty czy innego soku kosztuje… 7 zł! 35 zł za litr! Jasna dupa, w zwykłym sklepie to kosztuje gdzieś z niecałego piątaka. Tu nie jest zwykle. W końcu siłą nas nie zagnano do tej renomowanej knajpy.
Karta potraw prezentuje w miarę wysokie ceny. Nie jesteśmy jednak dzisiaj nastawieni na nabijanie kabzy stolycjantom. Ja decyduję się na tatara. Ręcznie siekany, widziałem w telewizji jak pani Magda steruje kucharzem by uzyskać doskonały smakowy efekt. 32 złote za około 120 g wołowiny plus dodatki.
Moja żona, mająca jeszcze w brzuszku stadionową zupkę i pół kanapki bierze „pierogi do syta”. Za 22 zł. Mówi do mnie, w trosce o bilans energetyczny: - „Ja pewnie nie zjem wszystkiego, to dokończysz po mnie”. Zgadzam się z radością. Do picia bierzemy herbatę, plus wodę gazowaną. Kosztuje podobnie jak cola, ale za to jest jej ponad 2 x więcej.
Czekamy trochę, normalka. W końcu potrawy wjeżdżają na stół. O w mordę! A gdzie jest lupa? O ile tatar wygląda w miarę nieźle, o tyle „pierogi do syta” to sześć wypierdków wielkości pudełka od zapałek każdy plus wiecheć kiełków. Niemowlę pewnie dałoby radę, a co dopiero pięćdziesięciokilogramowa, lekko tylko wygłodniała kobieta?
Smaczne. Wręcz wyśmienite. Pieczywo do tatara doskonale, nigdy w życiu nie jadłem nic tak dobrego. Pierwsze wrażenie jednak uwala totalnie fakt podania oliwki i maggi. Obie przyprawy w gustownych flakonikach. Ufajdanych od dziubków w dół. Postawionych na talerzykach pokrytych serwetkami. Niby ładnie – ale po podjęciu pojemników na tychże serwetkach pojawia się mnóstwo… resztek jedzenia.
Czyli obsługa nie zadała sobie trudu zarówno przetarcia szkła jak i wymiany papierowych serwetek. Tanich jak barszcz. Żona chwali pierogi. Dostała ich sześć i wcina, jakby od tego zależało jej życie. Nie mam szans na spróbowanie, zamawiam więc porcję dla siebie.
Biorąc cennik widzę maluśką czcionką na dole informację – pobieramy 10% serwisu od rachunku. No kurczę! Bosko! I tak bym dał napiwek. W tym jednak przypadku sprawdzam na kwicie dodatek. Jest. Wyliczam więc do grosza 99,58 zł i wychodzimy z żoną od Gesslerowej. Bez żalu.
Byliśmy z żoną w wielu miejscach na świecie. Nie tylko Europa, także Japonia, Chiny, Karaiby, Meksyk. Otarliśmy się o wiele kultur. Ale nigdzie na świecie, nawet w zlokalizowanym w samym centrum Tokyo Four Seasons Hotel nie spotkaliśmy się z tak obłędnie wysokimi cenami, jak w naszej stolycy. Owszem, nocka w wyżej wymienionym przybytku kosztowała prawie 400 euro, ale kawa już tylko 1,5 euro, kolacja ze 12 euro a obiad niecałe 20. Od osoby.
W żadnym znanym nam miejscu na świecie nie spotykaliśmy się z chamstwem, nigdzie nie wciskano nam za nic czegoś, co było warte dokładnie nic. Tylko w Warszawie. Nigdzie indziej, nawet w Tokyo w Ogrodach Cesarskich nie walczyliśmy z błotem i wszechobecnym syfem. W bogatych Chinach – w Szanghaju, Shen-Zen, Wuxi, Hong-Kongu nigdy nie poczuliśmy się obcymi, ze wsi, z prowincji świata.
Warszawa w 2 dni dała nam wszystko złe, czego mogliśmy się po niej spodziewać – brud, chamstwo, koszmarne ceny, agresywny ruch na drogach z nieuprzejmością kierowców włącznie. I tylko tam, gdzie płaciliśmy za „serwis” było normalnie.
Może krzywdzę stolycjantów. Może się czepiam, zakochany w Dolnym Śląsku, do którego trafiłem 10 lat temu. Ale nie żałuję ani słowa z powyższego tekstu. Ze złośliwości, tendencyjności, przerysowań językowych i generalizowania.
Pewnie większość warszawiaków to wspaniali ludzie. Jestem tego pewien. Tylko miałem – mieliśmy z żoną pecha nie spotykając ich za wiele. Pa Warszawo. Na długo, na jak najdłużej. Acha, przez 2 dni przeszliśmy 22 km po mieście. Prócz tego metro, autobusy. Wielka zaiste przestrzeń…
*Użyte przeze mnie formy ekspresji językowej są zamierzone.
** Ta forma jest zamierzona
*** Zastępowanie końcówek wyrazów na „ę” końcówkami „em” – jest zamierzone