Jest przed siódmą, budzik brzęczy mi za uchem bezlitośnie – niechętna, ale wstaję. Małego trzeba zaprowadzić do przedszkola – “Tak, tak musisz to zrobić Ty! Sama tego chciałaś!” – powtarzam dla przekonania samej siebie, że decyzje ostatniego miesiąca są jak najbardziej słuszne. Po chwili maluje mi się na twarzy zadowolony i cwaniacki uśmiech – jestem najszczęśliwszą singielką na świecie i co zasługuje na uwagę singielką z odzysku.
Ponad miesiąc temu zdecydowałam o zakończeniu związku z facetem, który był dla mnie niczym wrzód na mojej zgrabnej pupie. Echh moja skromność mnie kiedyś pogrąży ;p Ale co tam, nawet nie wiecie, co to za ulga zrobić tak ważny krok w swoim życiu, jaka niesamowita pewność siebie mnie ogarnęła.
Może moja historia będzie natchnieniem dla innych kobiet umęczonych życiem w związku, który praktycznie nie istnieje i sygnałem do mocnych postanowień. Mój „jeszcze” mąż, któremu niewątpliwie nie można odmówić rewelacyjnego podejścia i kontaktu z naszym synem, kompletnie nie spisał się w roli mężczyzny, który ma stać przy moim boku i budować związek. Dla mnie mężczyzna ma być podporą, bezpieczną przystanią w tych złych chwilach, ale też tym, który sprawia, że nie przestaję wierzyć w nas samych.
Co sprawiało, że się od siebie oddaliliśmy?
Po pierwsze jego życiowe ułomności polegające na tym, że własne zarobione pieniądze go gryzły i lepiej było żyć na rachunek żony, której nie przeszkadzało znalezienie pracy, najpierw jednej, potem drugiej.
Po drugie jako „KUR domowy” – w ogóle nie odciążył mnie od obowiązków domowych. Skoro ja pracuję mógłby zrobić coś poza trzymaniem w ręku pilota do telewizora. No tak, odbierał jeszcze dziecko z przedszkola – w końcu też jego.
Po trzecie – seks z nim był jak kara za nie wiem jakie grzechy. Wolałam siedzieć godzinami w wannie, czekając na jakiś znak z niebios aby się coś zmieniło (naiwna wierzyłam, że jakoś się samo zmieni), póki nie zasnął. Bezpieczna wychodziłam w łazienki i kładłam się obok obcego mi po tylu latach ciała.
Po czwarte – moje rozmowy z nim próbujące wyjaśnić mu w czym tkwi problem, a następnie brak rozmów z nim na jakiekolwiek tematy pogłębiły przepaść między nami.
Ostatecznie nadszedł ten sądny dla naszego związku dzień i powiedziałam DOŚĆ! Jestem jeszcze młoda, świat stoi przede mną otworem i wolę żyć bez niego. Chcę być szczęśliwa! Baa, ja jestem szczęśliwa!
Po serii rozmów przeradzających się w skakanie sobie do oczu, grzecznie wyprowadził się od nas, uprzednio sprytnie spakowałam jego rzeczy i odprowadziłam do drzwi. Miałam ochotę skakać pod sam sufit, odtańczyć dziki taniec radości, ale powstrzymałam się przy Małym.
Co chcę powiedzieć innym kobietom ?
Decyzja o rozstaniu jest ciężką sprawą (zwłaszcza kiedy jest jeszcze ta trzecia niewinna w tym wszystkim osóbka) , dojrzewała we mnie wiele miesięcy, może nawet kilka lat, ale lepiej się rozstać niż tkwić w czymś i z kimś, kto dokłada nieustannych problemów. Możecie pomyśleć, że jestem zimną suką, która bez skrupułów wystawia męża za drzwi, ale w źle dobranych butach, które zostawiają odciski nie da się chodzić.