Do Palenicy Białczańskiej dojechaliśmy na 5.20. Nigdy wcześniej tak żwawo nie przeszedłem asfaltówki do Morskiego Oka. Ten wstępny „spacerek” zajął mi nieco ponad godzinę. Nad Morskim Okiem obowiązkowa przerwa – śniadanie. Po blisko 40 minutach ruszyliśmy do Czarnego Stawu.
Pamiętam, że już to pierwsze podejście trochę mnie zmęczyło. Nie było czasu jednak się zatrzymywać. Dość szybko dotarłem nad staw. Wtedy niektórzy z nas zjedli jeszcze coś słodkiego – w końcu przed nami ogromny wysiłek. Ja z kolei próbowałem przewidzieć pogodę. Niebo wprawdzie było zachmurzone, ale nie zanosiło się na deszcz, a tym bardziej na burzę. Świetnie wspominać swoje szczeniackie emocje, a również niepewności związane ze zdobywaniem tak przesławnej góry. Przecież wyżej w Polsce się nie zajdzie. Za Czarnym Stawem większość z nas przerwała już rozmowy. Spokojnie i przytomnie wchodziłem po kamiennych stopniach. Starałem się, żeby każdy mój krok był dokładnie przemyślany, gdyż wstyd przyznać, ale tak, wybrałem się na Rysy w adidasach! Dlatego też modliłem się, aby nie lunął deszcz, bo mógłbym być zgubiony. Odrzućmy na bok jednak te moje przeszłe rozterki.
Dalej szliśmy Długim Piargiem, minęliśmy charakterystyczny płat starego śniegu. Wspaniale było zobaczyć coś takiego w drugiej połowie sierpnia! Szlak kilka razy zakręcał, aż w końcu osiągnęliśmy Bulę pod Rysami. Na Buli pod Rysami świetnie wypoczęliśmy, wsunęliśmy coś jeszcze na ruszt. Poczekaliśmy także na kilku maruderów, chociaż po prawdzie trudno było ich tak nazwać. Czas bowiem mieliśmy świetny. Nie minęła bowiem jeszcze 10.00. Za Bulą zaczęły się łańcuchy, które wielu z nas przeraziły. Najdziwniejsze w Tatrach, że mało doświadczeni turyści zamiast lękać się ekspozycji, to właśnie panikują dopiero, jak zobaczą sztuczne ułatwienia. A one przecież miały nam pomóc, ach, ta psychika. Szczęśliwie na szlaku było mało osób, tylko co jakiś czas ktoś schodził ze szczytu. Odcinek z łańcuchami poszedł mi w miarę gładko. Tuż przed wierzchołkiem przechodziłem przez najtrudniejsze miejsce. Słyszałem o nim dużo przed wyjściem na Rysy. Mówili mi, że trzeba szlak tam na chwilę okropnie się zwęża, a z obu stron kilkaset metrów przepaści. Nie mylili się. Przyznaję, że zaszumiało trochę w głowie, ale dość łatwo pokonałem tę trudność.
Na pewno większe problemy miałem, gdy wracałem. Niestety ze szczytu zbyt wiele nie zobaczyłem. Okropne chmury wszystko popsuły, a wysiłek w zdobycie Rysów włożyłem ogromny. Długo też tam nie posiedziałem, gdyż zaczęło się robić tłoczno, toteż tylko poczekałem na wszystkich kompanów (w tym moją 14-letnią siostrę) i zszedłem tą samą drogą. Pierwsze wejście na Rysy było bardzo udane, w końcu wróciłem cały i zdrowy. Dopiero od tej pory przestałem już głównie wychodzić w Tatry Zachodnie. Tam przecież nie ma tej adrenaliny