Okiem filozofa. Duchy Goi - recenzja filmu

Data dodania: 2009-06-17

Wyświetleń: 2716

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 0

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

0 Ocena

Licencja: Creative Commons

Najświeższy film Miloša Formana zaczyna się obiecująco – stosy satanicznych grafik Goi majaczących ciałami pokaleczonych i zwyrodniałych ludzi, wymieniają między sobą wielebne ojce ze Świętego Oficjum Inkwizycji, zachodząc w głowę, kto też taki może być ich autorem... Jeden z „sukienkowych” - brat Lorenzo (który będzie nam odtąd towarzyszył) – identyfikuje twórcę tych rysunków wypowiadając nazwisko Goi i podejmuje się wszczęcia w jego sprawie śledztwa. Tymczasem Goya jest malarzem znanym i uznanym (od roku 1799 pełniącym funkcję Pierwszego Malarza Nadwornego), przy czym uprawia życie co najmniej mnogie – z jednej strony portretując „na zamówienie” bogatych kupców, księży i arystokratów postacie obłe i gładkie, z drugiej zaś, gdzieś tam w osobnym pomieszczeniu tworzy mroczne (pełne okrucieństwa i bluźnierstw) grafiki – Goya uwielbiał walki byków, nie raz podpisując korespondencję vel: Francisco de los Toros (Franciszek Bykowski). (I tu warto zwrócić uwagę widzów na cały proces odciskania grafik Goi na papierze akwaforty? akwatinty?, że pokazany jest w filmie po mistrzowsku... A już scena, w której ledwo co po wyjściu z owego mrocznego pomieszczenia Goya zatrzaskuje za sobą drzwi i wita się z uśmiechem z ojcem Lorenzo, jest kapitalna!).

Lorenzo odwiedza Goyę zlecając wykonanie portretu. Podczas pozowania, kosym spojrzeniem, sięga obrazu młodej Ines Bilbatua (córki majętnego kupca – w tej roli Natalie Portman), którą Goya uważa za swoją największą muzę – cytując jej twarz w licznych portretach zbiorowych czy nawet... kościelnych freskach. Lorenzo postanawia więc „przyjrzeć” się owej „wybrance”, która całkiem aktywnie zażywa przyjaźni ze swoimi znajomkami w karczmach przy dźwiękach popularnej seguédilly. I tak oto, w jednej z nich, któryś z kościelnych siepaczy przyszpila ją na żydowaniu – tzn. Ines miałaby, zdaniem szpiega, w dzień postny posmakować wieprza... a przecież nie od dziś wiadomo, że grzechu większego od jedzenia świni nie ma. Łakomczucha trafia przed oblicze mrocznych mnichów, którzy cofnąwszy się o kilka wieków wstecz w studiach nad rodzinnymi powinowactwami jej rodu, dowodzą jej żydowstwa, po czym brutalnie biją, łamią gnaty, a brat Lorenzo modląc się z nią przykładnie ją gwałci (przyznaję, że nic mnie bardziej nie rozśmieszyło, jak powtórne przyjście Lorenza do Ines i jego prośba-pytanie: pomodlimy się?).

Ojciec Ines prosi Goyę, by ten – z racji znajomości z bratem Lorenzo – wpłynął jakoś na zakonnika, żeby (żywiąca go) Inkwizycja zwróciła mu córkę. Niestety Lorenzo obstaje przy swoim – za co podczas uroczystej kolacji w domu pana Bilbatuy spotka go sromotny wstyd i kara. I, choć daje się w końcu – argumentem w każdej rozmowie niezawodnym, czyli biciem – „uprosić”, w ostateczności nawet gigantyczne pieniądze kupca nie będą w stanie obłaskawić zatwardziałości sutanników wyżej niż Lorenzo stojących w kościelnej hierarchii – choć, złamany naciskami kupca, Lorenzo będzie robił w sprawie Ines, co tylko w jego mocy... Z jednej strony straszony zobowiązaniami zakonnymi, z drugiej zemstą ojca Ines, Lorenzo ucieka do Francji.

Tymczasem mija lat 15, Słodka Rewolucja wstrząsa Francją i ma, słuszne, ambicje niepoprzestania na przegryzieniu tylko francuskiej krtani. A my oglądamy brata Lorenzo jak nieco już odmieniony (zrzuciwszy „sukienkę” i „założywszy rodzinę”), głosem „z przepony” i płomienną mową legata Wielkich Architektów z Francji, sądzi swoich byłych kościelnych przełożonych w imię „Wolności, Równości, Braterstwa albo Śmierci” (nie zapominajcie bowiem o czwartym członie tej Przysięgi!). Rzeczą formalną jest, oczywiście, zniesienie Inkwizycji w ogóle – co oglądamy w pysznej scenie zabicia duchownego strzałem w czoło z pistoletu francuskiego oficera, który wjeżdża konno do chrześcijańskiej świątyni i mimo próśb nie udaje mu się uprosić ciszy dla słów Napoleona... cudowna chwila!).

I tak oto, z klatki na klatkę, oglądać będziemy świeckie „grzechów odpuszczanie”, w tym m.in. uwolnienie spodlonej przez Inkwizycję Ines, która fizycznie mocno pokaleczona i psychicznie zwichnięta, wydostaje się lochów Kościoła i kieruje się do... Goi, który do imentu już głuchy, w pierwszym odruchu jej nie poznaje i dopiero później udaje mu się złożyć „do kupy” wcześniej oglądaną Ines z wynędzniałą kobietą stojącą przed nim teraz.

Historia, jaką przyniesie ze sobą Ines, odbierze nam (i tak przecież rzadkie) oglądanie Goi przy sztalugach – Francesco „na dobre” poświęci się dziewczynie – okaże się bowiem, że, w mało sanitarnych warunkach lochów, urodziła ona dziecko (dziewczynkę – owoc fizycznej miłości jej i Lorenzo), niestety mnichy ją jej pozbawiły... Cóż, faktycznie trudno rozeznać się w prawdzie bądź fałszu relacji tej poczciwej kobiety – wierzy jej Goya (i myślę, że to powinno nam starczyć) ale – choć nie chcę wyrokować czy się Goya myli czy nie, sygnalizuję tylko, że całkiem rozsądnie można przecież mieć wątpliwości co do prawdziwości jej opowieści...

Proszę państwa, ale dość już tego opisu. Film jest naprawdę odważny. Tak tępych głów jak te mocowane na zwalistych ciałach mnichów nie oglądałem od czasów Imienia róży! I mogę chyba – choć film Formana nie ekranizuje niczego na podobieństwo otwarcie ateistycznej powieści, jaką jest przecież Imię róży (włoskiego semiotyka prof. Umberta Eco) – nazwać ten film, jeśli nie ateistycznym, to co najmniej religijnie niegłębokim. Pyszota! (neologizm autorstwa podobno Konwickiego)... Choć sam, mimo wszystko, obstaję przy humanistycznym ateizmie Franciszka Goi – starczy przecie rzut okiem (i myślą) na którykolwiek z jego późniejszych obrazów (o akwafortach, akwatintach i litografiach w ogóle nie wspominając – tu się dopiero „dzieje”!) jak np. Pies, Asmodeusz, Kolos czy słynny Saturn, żeby podumać nad koncepcją pustego nieba... Tym, którzy mieliby jakieś obiekcje, co do nazwania Goi ateistą przypominam, jak to poproszony przez wolnomyśliciela Jovellanosa, by zadbał o dekoracje dla nowo budowanej kaplicy San Antonio de la Florida, tworzy Goya scenkę rodzajową z dokonującym się (podobno „na faktach” w Lizbonie w XIII w.) cudem, gdzie św. Franciszek zaklina do życia zmarłego człowieka, by ten zdradził mu, kto go naprawdę zamordował – na niebie nie ma żadnej z istot niebiańskich, a tzw. „święci” i postaci biblijne są w ogóle pominięci...

Goi w filmie faktycznie mało, bo film opowiada losy bardziej ojca Lorenzo i Ines niż, „okrutnego” malarza, Goi – z tym jednak zastrzeżeniem, że nie oznacza to, że jest to film kiepski. Bynajmniej! Film jest o.k, ale można było by śmiało przesadzić z kadmowymi, salada (pieprznymi – przyp. aut.) barwami osobowości Goi – całość byłaby wtedy bardziej pikantna.

Ale naprawdę, bez żadnych wątpliwości, ocena końcowa to: bardzo dobry!
Licencja: Creative Commons
0 Ocena