A jak „mówca” przynudza, nie przerywa własnego wystąpienia w odpowiednim momencie czymś zabawnym, to wszyscy „śpią” i „modlą” się o rychłe zakończenie wykładu. A nie daj Boże, dla prowadzącego wykład, „błagają” o jakąś katastrofę, która zmiecie owego „nieszczęśnika” z powierzchni Ziemi, kończąc jego mizerny żywot na tym padole łez raz na zawsze.
Siedzieć na nudnym wykładzie, odczycie, czy spotkaniu przez dobrych parę godzin wymaga od jego uczestników nie lada odporności psychicznej. Zwłaszcza, jak takie „spotkanie” odbywa się wczesnym rankiem. Gdy „wystąpienie” jest nudnawe, człowieka słuchającego tegoż „wystąpienia” ogarniają krwiożercze myśli. Taki „wykładowca” uosabia najgorsze cechy rodzaju ludzkiego. Widzimy w nim „oprawcę”, który „pastwi się” nad nami, wykorzystując chwilową przewagę – on nas może w przyszłości oceniać, on dysponuje (teoretycznie) większą wiedzą, niż my. Bombardowani „- izmami” zastanawiamy się: „co ja, kurczę, tutaj robię?”, „dlaczego nie jestem na piwie w jakiejś knajpie?”, albo „będziesz tak dalej truł, kolego, to porysuję ci lakier na samochodzie”.
Fale senności zalewają nasz umysł. Wymyślamy sobie różne zajęcia, żeby nie zasnąć. Najpierw udajemy, że notujemy, co słyszymy. Przenosimy ciężar z jednego pośladka na drugi. Podpieramy ręką głowę, która fachowo „nie podtrzymana”, może uderzyć o blat stołu – a po co mamy sobie robić krzywdę i wywoływać niepotrzebny hałas?
Podczas gdy „w tle” słyszymy delikatne „brzęczenie” głosu „wykładowcy”, możemy ćwiczyć własny podpis. Ćwiczenie charakteru własnego podpisu jest przydatne. Niech nam przyjdzie złożyć podpis na jakimś ważnym dokumencie, np.: w banku... Podpisy nie mogą się różnić. Proces wyrabiania własnej „parafki” jest żmudny. 100, 200, ...., 1000 podpisów.... I mija dobry „kawał” męczącego spotkania.... I już jesteśmy „do przodu”.....
Kiedy zmęczymy się podpisami, poćwiczmy malowanie. Kwadraciki, kółeczka, trójkąciki. Jak ktoś posiada talent, rysuje pejzaże, scenki rodzajowe, satyryczne malunki, twarze, słoneczka, buźki.... Niektórzy w ogóle nie są zainteresowani rysowaniem, więc imają się innych środków na zabicie nudy. Rzucają się zmiętymi w kule papierkami, robią samolociki, ptaszki, łódki z papieru. Ograniczenia wiekowego, wbrew sądom niektórych, nie ma. Poważny, na pozór, ojciec rodziny, pod wpływem nudnego, długiego wykładu „dostaje kota” i rzuca sąsiada kulką z papieru w głowę. „Palnięty w łeb” sąsiad „odcina się” natychmiast. Niczym Adam Słodowy, konstruuje z długopisu „dmuchawę”, której nie powstydziłby się afrykański buszmen i „razi” z niej „dowcipnisia” w szyję drobnymi kuleczkami papieru.
Tak bywa w skrajnych przypadkach, kiedy „wystąpienie” sięga naprawdę, naprawdę głębokiego dna. Co dalej? Przecież „spotkanie” się nie skończyło... Każdy ma jakieś sposoby. Bywa czasem, ze nie chce nam się ćwiczyć podpisów, rysować, ani rzucać się papierkami, a wszelkie prace „manualne”, tzn. robienie statków, ptaszków, czy innych kwiatuszków z papieru wydaje nam się po jakimś czasie wręcz obrzydliwe.
Niektórzy zaczynają w takiej sytuacji błądzić myślami gdzieś „daleko”. Myślą np.: o „żarciu”. Zauważcie, nie o „jedzeniu” tylko o „żarciu”. Między tymi słowami jest istotna różnica „ilościowa” i „jakościowa”. Ale mniejsza o to, idźmy dalej...
Wyobrażamy sobie chrupiące, lekko posolone frytki, pieczonego kurczaka z grilla, podanego na olbrzymim talerzu. Do tego marzą się nam trzy rodzaje surówek z marchewki, czerwonych buraczków, kapusty. Frytki polewamy sosami. Do dyspozycji mamy trzy ich rodzaje: czosnkowy, paprykowy (delikatny), paprykowy z cebulką (cholernie ostry). Do picia mogłoby być piwko. Zimne, z pianką, podane w kuflu z „rżniętego” szkła. Kiedy w wyobraźni zaczynamy pić to piwo i zajadać się kurczakiem, reakcja organizmu jest nieuchronna...
Ślinotok, burczenie w brzuchu. Tutaj powinna błysnąć w naszej głowie lampka „bezpieczeństwa”, że najwyższa pora znowu posłuchać „wykładu”, by zniwelować „reakcje” organizmu na „smaczne” wytwory naszej wyobraźni solidną dawką nudy, ziejącej od prowadzącego „wykład”.
Skoro tylko organizm powrócił do stanu równowagi, soki żołądkowe wróciły na dawne miejsce i ślina przestała cieknąć nam z ust, możemy znowu „kombinować”, jak przetrwać dalszą część wystąpienia wielce „interesującego wykładowcy”.
Ryzykowne jest czytanie książek, gazet. Słuchanie muzyki z odtwarzacza mp 3. Rozmowa z sąsiadem też odpada. Prędzej czy później trzeba się z tego tłumaczyć osobie prowadzącej wykład. Albo jesteśmy narażeni później na jakieś nieprzyjemności (ujemna ocena, brak zaliczenia, niechęć wykładowcy itp.).
Dlatego najlepiej jest posługiwać się własną wyobraźnią, żeby „zabić czas”. Zastanówmy się... Hm... Jakby tak wykładowca nie był nudziarzem i żył w czasach renesansu...
Byłby, powiedzmy, zwariowanym, brodatym wynalazcą, który próbuje zbudować „machinę latającą”. Spać idzie w szlafmycy. Wstaje rano o „pianiu koguta” i zaraz „leci” do pergaminów „walających” się na ogromnym stole, gdzie rysuje kolejne wersje swoich machin. Później je „wypróbowuje” gdzieś na skałach, gdzie ma przychylne wiatry. Ciągle się rozbija, nabija sobie guzy, nic mu się nie udaje, ale ciągle walczy. Ulepsza je. Piękna wizja, prawda? Aż łza się kręci w oku...
Ale wizja zostaje gwałtownie przerwana. Sąsiad z wykładu szturcha nas w bok. Z trudem rozpoznajemy salę wykładową – wracamy przecież z innego świata! Odczyt skończony. Wszyscy się rozchodzą. Jakoś przetrwaliśmy nudny wykład...