Na zdrowy rozum – to pytanie głupca. Jednak sama je zadałam - i sama na nie odpowiedzieć muszę. Czy świadczy to o –niezbyt „obiecującym”- stanie mojego umysłu? To już pozostawiam biegłym psychiatrom. Może jednak poniższe wyjaśnienie pozwoli im na obiektywną diagnozę…
Do rzeczy zatem, czyli tematu rozwinięcia...

Data dodania: 2012-02-24

Wyświetleń: 2186

Przedrukowań: 0

Głosy dodatnie: 2

Głosy ujemne: 0

WIEDZA

2 Ocena

Licencja: Creative Commons

W maksymalnym uproszczeniu - wątek główny przedstawia się tak oto: 
tytułowy podmiot pierwszy - młot kowalski - został w moich prywatnych archiwach odnotowany jako SPRAWCA totalnej DESTRUKCJI lewej dłoni, koci pazurek zaś -  jej REKONSTRUKCJI. [Nie chodzi oczywiście o delikatny (choć ostry) pazurek sympatycznego domowego zwierzątka, lecz nieobcy zapewne większości roślinny lek z gigantycznych, południowoamerykańskich drzewiastych pnączy - którego nazwa (z racji pewnych podobieństw wyglądu) z tymże pazurkiem kojarzona jest....

W tym miejscu postaram się w miarę dokładnie przedstawić przebieg zdarzeń, czyli materiał dowodowy na tak kontrowersyjny DYLEMAT TYTUŁOWY.

    Było to w styczniu roku 2010. Siarczysty mróz, zaspy, okrutne zimno w domu, któremu jakoś zaradzić trzeba. Węgla w zapasach niewiele, uzupełnić drewnem by się przydało… Ale mam tylko trochę grubych pieńków – na dodatek trudnych do porąbania, strasznie twardych. Samą siekierą nie da rady, bo się blokuje w środku pnia. Trzeba jej - „na opamiętanie” - co chwila „przyłożyć” młotem właśnie. Bardzo ciężkim – kowalskim, inny nic by tu nie zdziałał… A takiego jedną ręką utrzymać nie sposób. Ustawiam więc pnie z zablokowaną w nich siekierą na podstawie w postaci większego – szerokiego pnia (w miarę stabilnie), a obiema rękami uderzam z góry młotem. I… w pewnym momencie pień z siekierą nagle bierze „kurs w bok”, spadając z podstawy, a młot ląduje na mojej dłoni, którą – w nagłym, bezwiednym odruchu – usiłowałam zatrzymać spadający pień!

    I… ciąg dalszy nietrudno sobie wyobrazić. Potworny ból… wpadam do domu, ściągam rękawice (podwójne - przy prawie 30-stopniowym mrozie konieczne). Na szczęście jeszcze nie przylgnęły do świeżych ran. Posypuję dokładnie sproszkowanym  wyciągiem pochodzącym ze wspomnianej wyżej rośliny „domniemane” miejsca największych obrażeń (na mrozie krwawienie nie pojawia się od razu). Po chwili jednak spod proszku wypływają strużki krwi. W zbyt realistyczne opisy wdawać się nie będę, o „skali zniszczeń” świadczył jednak obrzęk i zsinienie całej dłoni, a następnie ręki aż do łokcia. „Epicentrum” to palec wskazujący i środkowy – niemal dokładnie zmiażdżony…  [dość (!), obiecałam z „realem” nie przesadzać, a naturalistyczne opisy nikomu na dobre raczej nie wychodzą…]

    I… co dalej? Trwanie z dłonią w bezruchu jakieś 2, może 3 godziny i ponawianie dawek sproszkowanego ekstraktu "pazurka" – do całkowitego zatrzymania krwawień. Na dłuższy bezruch, przy natłoku codziennych obowiązków, pozwolić sobie nie mogłam.  A że potworny ból, jaki pojawił się tuż po zdarzeniu, nie dokuczał już (ustąpił po pierwszych dawkach zupełnie) – mogłam przejść nad tym do „porządku dziennego”. Oczywiście – z zachowaniem wymaganych środków ostrożności, by nie rozjątrzyć na nowo dopiero co zasklepionych ran. Zupełnie tego uniknąć – przy moim stylu życia – jednak się nie dawało. Stąd też czas kuracji do całkowitego wyleczenia, w tym rekonstrukcji zmiażdżonego środkowego palca, przedłużył się do 3 tygodni. Widoczne jeszcze ślady urazów zabliźniły się całkiem po miesiącu „z hakiem”.

    Jako najtragiczniejsze zapamiętałam pierwsze 3-4 dni, kiedy to każde przypadkowe rozjątrzenie ran skutkowało nie tylko ponownym krwawieniem, ale i oznakami charakterystycznymi dla ostrego zakażenia - z gorączką włącznie, a od tego… do tężca niedaleko [wspomniany na wstępie „sprawca”, czyli kowalski młot, sterylnie czysty wszak być nie mógł]. Ale zażywany dodatkowo wspomniany ekstrakt w kapsułkach udaremnił również rozwój zakażenia.

    To kolejny, z życia wzięty dowód, potwierdzający tezy naukowe o szczególnych właściwościach opisywanego wyciągu roślinnego – m.in. odbudowującego DNA komórek, a co za tym idzie – umożliwiającego ich rekonstrukcję. Jestem przekonana, że gdyby nie te cudowne właściwości, czekałoby mnie długotrwałe leczenie szpitalne (ambulatoryjne - w najlepszym wypadku), z wątpliwymi skutkami i raczej nieuniknionymi powikłaniami, biorąc pod uwagę choćby konieczny czas oczekiwania na medyczną pomoc i postępujące w tym czasie groźne następstwa oraz… powszechnie znane przypadki dodatkowych szpitalnych zakażeń w postaci gronkowca czy innego tego typu paskudztwa. A o powrocie do „normalności” (w moim wydaniu - ma się rozumieć) jeszcze tego samego dnia mowy by nie mogło być (!)

    No to mam „zaliczony” drugi odcinek zapoczątkowanego pół roku temu „serialu” - jednemu z największych Cudów Natury poświęconego. O niedotrzymaniu obietnicy przypomniał mi niedawno jeden z nowych użytkowników serwisu Artelis.pl, gdzie właśnie wspomniany odcinek pierwszy zamieściłam – ot tak, na próbę, z ciekawości, czy jako początkujący blogger na jakiekolwiek zainteresowanie liczyć mogę

    No i doczekałam się… "AKTU OSKARŻENIA" – w brzmieniu:

„Jeżeli to prawda,  że artykuł ten
nie jest formą sponsorowania jakichś tam mocodawców
- to serdeczne gratulacje i prośba o niezaniechanie tego tematu.
Przypomnę,  że ZANIECHANIE  to też PRZESTĘPSTWO !”

    By zatem uniknąć restrykcji z prawa stanowionego wynikających – muszę co prędzej nadrabiać zaległości, licząc przynajmniej na złagodzenie wyroku

     A w sprawie domniemanych „mocodawców” – mojemu Oskarżycielowi – zgodnie z prawdą odpisałam:

„…Co do ewentualnych „mocodawców” – wszystko jest do sprawdzenia: linki partnerskie (w przypadku dostępnej tego typu opcji w serwisie) zawsze mają swój charakterystyczny identyfikator w postaci numerka ID bądź osobistej nazwy (tzw. nick partnerski) użytkownika. Jak widać – w powyższym tekście tego nie ma. A dodatkowo na stronach bezpośrednich dystrybutorów można sprawdzić, czy są udostępnione w ramach ich serwisów programy partnerskie (byłaby stosowna – aktywna zakładka).”

Temat wyczerpany, więc na pointę pora: pokażcie mi bardziej skuteczny i wszechstronny lek (!)… przepraszam – SUPLEMENT DIETY  [tylko pod takim warunkiem może być wszak przedmiotem legalnej dystrybucji… mniejsza o klasyfikację – WAŻNE, ŻE JEST!]…

To na dzisiaj wszystko. Historyjek z tym związanych – dokumentujących kolejne naukowe tezy przykładami z mojego życia wziętymi - na długo mi jeszcze wystarczy. I jeszcze niejeden raz będę do nich powracać, licząc na - choćby nikłe – zainteresowanie Czytelników, którym się gorąco polecam na przyszłość.

 

Licencja: Creative Commons
2 Ocena