Bangkok - Phuket - Krabi/Railay Bay - Bangkok
Otóż dużo zależy od pogody. W Tajlandii można by wyznaczyć trzy sezony: od grudnia do lutego, kiedy panuje pora sucha a temperatura nie naprzykrza się wynosząc między 28 - 32 stopnie Celcjusza, jednakże sezon turystyczny trwa na całego, więc jest dość tłoczno; miedzy marcem a czerwcem jest bardzo gorąco, do 38 stopni Celcjusza; w pozostałej części roku pada deszcz, będący wybawieniem dla plonów i chwilą oddechu dla mieszkańców. Wielu turystów chętnie wybiera właśnie tą ostatnią porę ze względu na spokój i przyjemne temperatury. Najbezpieczniejszym miejscem wypoczynku zdaje się być wyspa Ko Samui w południowej części kraju, gdzie w porze deszczowej jest zwykle bardziej sucho niż gdzie indziej.
Cel podróży powinien także wyznaczać kierunek, w którym się udamy. Tajlandia to nie tylko wspaniałe miejsca wypoczynku plażowego, ale także niesamowite miejsca kulturowe takie jak Bangkok, Chiang Mai, Chiang Rai, Ajutthaja...
My postawiliśmy na coś pomiędzy; trochę zwiedzania i trochę wypoczynku. A nawet dużo wypoczynku, stosując zasadę „najpierw się meczymy a potem leżymy". Oczywiście nie wyszło tak jak miało, gdyż kiedy tylko się położyliśmy od razu zaczynało nas nosić i rzucało w inne miejsca.
Czas opalania podczas dwutygodniowego wyjazdu: 2 godziny 17 minut.
Pierwszy komentarz usłyszany po powrocie: „Phi! Ja to po pół dnia w moim ogródku jestem bardziej opalona!"
Cóż, już wylizałam rany, nie tylko opalenizną człowiek żyje.
Pierwszy rzut - Bangkok. Niektórzy kochają, inni nienawidzą. Chyba nie ma nic pomiędzy. Ja kocham. To wielkie, zatłoczone miasto, gdzie wielkie drapacze chmur mieszają się z rozpadającymi chatkami, gdzie jedzenie na ulicy jest smaczniejsze niż w restauracji, gdzie chmury nie ustępują a ulice są tak czyste, że powodują zakłopotanie u polskiego turysty.
Nazbyt wiele jest do zobaczenia w Bangkoku a ograniczenia czasowe narzuciły nam pewną formę biegu. Dwa ekstremalne dni, 48 godzin, trochę Dolców w kieszeni, dało się.
Już po przyjeździe wieczorem wybraliśmy się na zwiedzanie okolicy nocą. Kolorowe neony miasta, które nie śpi, kluby oraz restauracje otwarte do rana i muzyka. Umęczeni po nocnych wędrówkach w końcu padliśmy na pyszczki, bo przecież jutro zaczyna się prawdziwe zwiedzanie.
Wczesnym rankiem, wyposażeni w klapki, wodę i aparat fotograficzny wyruszyliśmy na podbój miasta. Wycieczkę z przewodnikiem w języku angielskim wykupiliśmy w naszym hotelu. Koszt niewielki a zawsze raźniej zwiedzać obce miejsca z kimś kto wie co, gdzie i jak a czego nie.
Jako pierwszą odwiedziliśmy Świątynię Świtu (Wat Arun), wnoszącą się na wysokość ponad 85 metrów na zachodnim brzegu głównej rzeki, Chao Phraya. Na tą stronę rzeki przedostaliśmy się regularnie kursującą łodzią. Świątynia została zakończona w XIX wieku i przyozdobiona przez króla Mongkuta porcelaną. Zaiste ciekawy to widok, gdy przyglądając się z bliska fasadzie widzi się kawałki talerzyków i innych przyrządów.
Po małej wspinaczce oraz spacerze tą samą łodzią przetransportowaliśmy się na brzeg przeciwny, aby zobaczyć wspaniałą Świątynię Leżącego Buddy (Wat Pho), będącą jednocześnie najstarszą budowlą tego typu w Bangkoku. Już dochodząc do budowli słyszeliśmy dzwonienie jakby metalu o metal. Przyszło nam się chwilę zastanawiać zanim odkryliśmy co to było. A mianowicie wzdłuż jednej ze ścian ustawiono kilkadziesiąt metalowych pojemników, do których od pierwszego do ostatniego po jednym bahcie wrzucano na szczęście. I stąd ten raban. My oczywiście również skorzystaliśmy. Nie odważylibyśmy się tego nie zrobić, zwłaszcza że drobne monetki dostępne były na wymianę tuż obok. O wszystkim pomyśleli. Mi, co prawda drobne fanty skończyły się na trzy kubełki przed końcem, ale mam nadzieję, że to nie będzie zbytnio rzutować na moje wygórowane marzenia.
To, co przyciąga to zapewne ogromna, wręcz niesamowita, bo ponad 46 metrowa na długość i 15 na wysokość, pozłacana figura leżącego Buddy uchwyconego w momencie odczuwania nirwany. Widok jest, rzeczywiście wspaniały, blaknący jednak trochę przez stosunkowo małe pomieszczenie, w którym się znajduje. Większy obiekt zapewne uwydatniłby walory posągu. Stopy figury ozdobione macicą perłową przedstawiają 108 lakszan, czyli pomyślnych znaków świadczących o oświeceniu.
Po chwilach uniesienia i zachwytu zapakowaliśmy się radośnie do busa i przedarliśmy przez katastrofalne korki uliczne na północną część miasta, aby zobaczyć Marmurową Świątynię (Wat Benchamabophit). Ciekawostką tej dość nowej, bo z początku XX wieku, świątyni jest całe wnętrze wyłożone marmurem kararyjskim.
Już po 30 minutach byliśmy znowu w drodze, tym razem Tuk Tukiem, czyli „ręka, noga, mózg na ścianie...kto przeżyje temu medal". Aczkolwiek i tak uważam, że jest to przeżycie wręcz niezbędne do pełnego obrazu komunikacji miejskiej Bangkoku. Nasz wesoły kierowca wyrzucił nas tuz pod Wat Traimit na samym brzegu Chińskiej Dzielnicy. Tak, w Bangkoku jest chińska dzielnica. Na nasze nieszczęście Świątynia była w remoncie i nie udało nam się wejść do środka, więc jedyne, co nam pozostało to próba dojrzenia słynnej figury Złotego Buddy poprzez zaglądanie przez okienka.
Po tym „prawie zwiedzaniu" postanowiliśmy przedreptać się co nieco po chińskich włościach i rzeczywiście, wkraczając na te tereny mieliśmy wrażenie wstępowania do innego świata. Chińskie znaki, chińskie sklepy, chiński targ, chińscy przechodnie na ulicach. W kilku słowach: wesoło, kolorowo, inaczej. I tam właśnie zjedliśmy kolację oraz włóczyliśmy się do późnej nocy.
Na następny dzień przeznaczyliśmy sobie Pływający Targ oraz zwiedzanie Świątyni Szmaragdowego Buddy (Wat Phra Kaeo) i Wielkiego Pałacu dlatego też już przed 7 rano byliśmy na nogach. Lekko zaspani po nader wczesnym, wciskanym na siłę, śniadanku pojechaliśmy zobaczyć tradycyjny tajski targ w Damnoen Saduak, oddalonym od Bangkoku około 100 kilometrów. Z pierwszej przystani długą łodzią motorową dowieziono nas do mniejszej przystani, gdzie przesiedliśmy się na wąskie łódeczki, którymi buszowaliśmy między unoszącymi się na wodzie straganami. A tam „do wyboru, do koloru", wszystkiego po trochu. Kolorowe maski, świecidełka, biżuteria, pamiątki, jedzenie i pyyyyszne kokosy, które sprzedawczyni rozbijała na naszych oczach i podawała wyposażone jedynie w słomkę. Pyszne.
Jednakże nie jestem pewna czy ten „rejsik" drugą łódką jest konieczny, kiedy tak naprawdę stanowcza większość stoisk targowych dostępna jest z poziomu lądu? Chyba nie, tłok na wodzie był straszny i musze się przyznać, ze po dłuższej chwili zażądałam wysadzenia mnie na poboczu i resztę wycieczki kontynuowałam na pieszo.
Po tej pouczającej lekcji targowania się wróciliśmy do Bangkoku aby nadal eksplorować okolice. Z autobusu wysiedliśmy zaraz obok Wielkiego Pałacu i tam, już o własnych nóżkach, podreptaliśmy na dalsze zwiedzanie.
Ten ogromny kompleks pochłonął nam drugie pół dnia. Wybierając się do Pałacu warto pamiętać o odpowiednim stroju, a wiec długich spodniach i koszuli z rękawami. W razie zapomnienia o tym zwyczaju, można takowy strój wypożyczyć. Zaiste, tak gustowny, że ciężko uniknąć wiejskiego wyglądu a co za tym idzie i samopoczucia.
Tuz po wejściu udaliśmy się w kierunku wspaniałej Galerii Ramakien z malowidłami ściennymi (odnawianymi cały rok, ze względu na wilgotność powietrza), a następnie idąc w kierunku zgodnym ze wskazówkami zegara podziwialiśmy Bibliotekę, Mauzoleum, Królewski Panteon, Prangi oraz przeogromną Złotą Czedi (z kawałkiem mostka Buddy w środku), by na końcu zobaczyć klejnot zespołu, czyli Świątynię Szmaragdowego Buddy. Na pewno nie należy się nastawiać na wielki wspaniały posąg, powalający wręcz swoi widokiem na samym wejściu. Inaczej, trzeba się skoncentrować i....skupić wzrok. Ta zaledwie sześćdziesięciokilkucentymetrowa figurka z zielonego jaspisu, stojąca w centrum świątyni, działa wręcz magnetycznie na zwiedzających. Sam Król przebiera jej złotą sukienkę zgodnie ze zmianami pór roku.
Uznając Świątynie Szmaragdowego Buddy za największą atrakcję kompleksu, pozostał nam szybki spacer po posiadłościach pałacowych, salach recepcyjnych i innych przynależnych budynkach, które mimo ze przepiękne, nie robiły już na nas aż tak wielkiego wrażenia, zwłaszcza, ze styrani głodni myśleliśmy jedynie o najbliższej budzie z jedzeniem. Jak tylko takową dopadliśmy wciągnęliśmy bez opamiętania po kilka smażonych kulek i sajgonek na łebka. Z perspektywy czasu był to nasz najlepszy obiad podczas całej wycieczki.
Wieczorem postanowiliśmy sprawdzić słynny kabaret transwestytów, „Calypso". Musze przyznać, że było warto zobaczyć to niesamowite przedstawienie. Całość polega na tańcu, scenkach i ruchach pod playback kabaretowy od lat 40-tych do 60-tych, gdzie cała scena aż roi się od wystrojonych w pióra chłopców ze sztucznymi biustami, boskimi makijażami i fryzurami, którzy do złudzenia przypominają kobiety. Po wszystkim można było, oczywiście, sfotografować się z ulubionymi aktorami. Ekstra. Jeden drink w cenie biletu.
Następnego dnia rankiem byliśmy już w drodze na lotnisko w Bangkoku, żeby zbadać ten słynny Phuket. Plaże i morze widzieliśmy już z okien samolotu a w naszych głowach kreowały się wypoczynkowe myśli. Już to sobie wyobrażaliśmy, plaża, słońce, drink z palemką i tajski masaż stóp. Prawie nam wyszło. Na naszej drodze stanęło jedynie kilkuset podstarzałych Anglików i Szwedów prowadzających się wszędzie z młodziutkimi Tajkami, czyniąc atmosferę mało wakacyjną. Plaża też pozostawia wiele do życzenia, drogo, wszystkie leżaki płatne, zero targowania a piasek dawno przestał być złoty. Jedyna rzecz godna polecenia to wypożyczenie skutera (cena około 200 THB na cały dzień) i podróż przez całą wyspę wzdłuż plaż. Słońce nad głowami, ciepły wietrzyk na twarzy...tak to jest warte zachodu!
Po dwóch długich dniach na Phukecie wsiedliśmy na statek, żeby dopłynąć do rajskiego Krabi. Procedura jest prosta: „Pilnuj naklejki"!. I to jest prawda. W kraju, gdzie język angielski jest jeszcze mniej powszechny niż w Polsce, odwoływanie się do prostych znaków zdaje się być niezbędne, a jako, ze statek płynął w kilka różnych miejsc a do tego posiadał parę miejsc przesiadkowych w pełnym morzu, to aby się nie zgubić i nie odnaleźć gdzieś zupełnie indziej, kolorowej naklejki z oznaczeniem celu podróży należało bardzo strzec. Rzeczywiście po dwóch przesiadkach na inne statki i w ostateczności na długą łódź, dotarliśmy na plaże Zatoki Railay, gdzie znajdował się nasz hotel. Walizki na kółkach nie były dobrym pomysłem w miejscu gdzie transfer kończy się w wodzie po kolana 20m od brzegu a od hotelu dzieli cię jeszcze 30 metrowy pas piaszczystej plaży. Ale poradziliśmy sobie. A raczej kobiety sobie poradziły dając swoje walizki mężom do dźwigania na plecach.
Już podpływając do Zatoki, rozpostarł się przed nami boski widok... Wspaniałe, ogromne, jakby „wiszące" ponad taflą wody skały, biały piasek i wszechogarniający spokój podszeptywał nam, że właśnie tu mieliśmy się znaleźć. Tu czas jakby się zatrzymał, tu nie ma samochodów, ba! tu nie ma nawet drogi. Tylko skały, wspinający się na nie śmiałkowie, gęsty las, kilka hoteli i sklepików oraz plaża. Właśnie tak wyobrażałam sobie miejsce do wypoczynku. Nie minęło 20 minut a już byliśmy po zakwaterowaniu i z powrotem na plaży z ręcznikami w zębach, gotowi do smażenia się na słońcu. I tak właśnie, z małymi wyjątkami, z mniejszym lub większym filtrem, spędziliśmy następne pięć dni. Mój typ, filtr 35. Wyjątkami były sporadyczne wyczerpujące wycieczki kajakami wokół pobliskich skał bądź na zakupy w pobliskim Ao Nang, oddalonym o 80 THB i 15 minut rejsu długą łodzią oraz całodniowy wypad motorówką na wysepki Phi Phi.
Niezwykłe wysepki o baśniowej nazwie Phi Phi znane są przede wszystkim jako miejsce nakręcenia filmu „Niebiańska Plaża" z Leo Di Caprio w roli głównej i zaiste są prześliczne. Niestety nie pominął ich rozwój turystyki i elementy cyrkowe występują gdzie niegdzie, to pod postacią sklepów i straganów z pamiątkami, to kolorowej zjeżdżalni na środku morza. Są też kolorowe rybki pływające tuż przy powierzchni, które tylko zapraszają do podglądania. Jednak warto zobaczyć ten skrawek Raju na ziemi, choćby po to, żeby mieć na jego temat własne zdanie.
Po pięciu dniach prawie - leniuchowania przyszedł czas na powrót do rzeczywistości. Zapakowaliśmy się więc z naszymi kołeczkowymi walizkami do długiej łodzi, następnie do busa na lotnisko w Krabi, potem na lot do Bangkoku, potem do Doha, następnie do Paryża a na końcu do Krakowa... Ledwie 37 godzin i już byliśmy w domu. W innym świecie. Po wakacjach......
Pozostały wspomnienia, 568 zdjęć i plany na następną eskapadę.
więcej na moim blogu