Główny Szlak Beskidzki zaczyna się w Wołosatem w Bieszczadach i ciągnie przez kolejne pasma Beskidów aż do Ustronia w Beskidzie Śląskim. Rekordowe przejście zaliczył kilka lat temu Piotr Kłosowicz, któremu trasa ta zajęła jedynie 7 dni (czapki z głów!). Nam nie chodziło o bicie rekordów, lecz o połączenie wędrówki z plecakiem, treningu do adventure racingu i sprostanie długiej trasie w czasie, który miał być dla nas osiągalny. Spore znaczenie miało właśnie posiadanie jakiegoś celu – do dzisiaj pamiętam fanfary w uszach i dumę, jaka nas rozpierała gdy dojechaliśmy rowerami na Nordkapp. Postanowiliśmy iść ze wschodu na zachód, ponieważ na pierwszy ogień chcieliśmy dostać to, czego nie znaliśmy, a na deser rejony, które znamy jak własną kieszeń. Cała trasa rozpisana jest na 167 przewodnikowych godzin chodzenia, więc dzięki znajomości zaawansowanej matematyki wiedzieliśmy, że musimy robić 17-to godzinne odcinki każdego dnia.
W sporym skrócie każdy dzień można by opisać mniej więcej tak samo – wstawaliśmy po 4, naklejaliśmy plastry na stopy, smarowaliśmy je maścią przeciwodpażeniową, sypaliśmy mączką ziemniaczaną WSZYSTKIE miejsca narażone na obtarcia, ruszaliśmy chwilę po 5, przechodziliśmy około 50 kilometrów, co z przerwami zajmowało nam 12-15 godzin (szliśmy sporo szybciej niż norma przewodnikowa), kąpaliśmy się i szliśmy spać. Do tego po drodze zjadaliśmy przeważnie 2 obiady i sporo słodyczy, a także zaliczaliśmy mniejsze i większe kryzysy (głównie na początku w związku z obtarciami i bólem stóp). Cały czas szliśmy o kijach, niosąc plecaki, które z piciem ważyły nieco ponad 10 kg.
Dojazd z Poznania zajął nam prawie 20 godzin, które spędziliśmy niezwykle udanie – przespaliśmy prawie całą drogę. W Wołosatem znaleźliśmy nocleg, zjedliśmy obiad, kolację i poszliśmy spać - to w końcu ważne żeby wypocząć przed długim wysiłkiem...
16 lipca, dzień 1.
Bieszczady przywitały nas gorącym i ciężkim powietrzem. Z samego rana zaliczyliśmy spore podejścia na Halicz i Tarnicę (najwyższy szczyt pasma), mając przy tym piękne widoki na Połoninę Bukowską. Prawdziwie upalnie zrobiło się gdy akurat podchodziliśmy na kolejną połoninę – pot dosłownie zalewał nam usta i szczypał w oczy. Gdy jednak wgramoliliśmy się na górę, nagromadziło się sporo groźnych chmur, a w oddali słychać było burzę. Zmotywowani przyspieszyliśmy, by jak najszybciej zejść do wsi. Co ciekawe (czy raczej porażające) sporo ludzi szło spokojnie do góry, zbytnio się nie przejmując nadchodzącymi piorunami...
W myśl zasady „stare lisy kity nie moczą” (czy tam „głupi ma szczęście”) pierwsze krople ulewy obserwowaliśmy spod daszku budki z frytkami na polu namiotowym. Jak to z burzami bywa - przyszła i poszła, co skrzętnie wykorzystaliśmy, by ruszyć dalej. Do przejścia została nam cała Połonina Wetlińska, na której nie widzieliśmy absolutnie nic – cały czas szliśmy w gęstej mgle, co jednak bardziej nam pasowało niż palące słońce. Dzień był bardzo udany i raczej bezbolesny – wszelkie obtarcia i pęcherze miały dopiero przyjść.
Na nocleg zostaliśmy we wsi Smerek, a tego dnia przeszliśmy 47,2 km w czasie 12h 10min.
17 lipca, dzień 2.
O poranku przekonaliśmy się, że zakładanie suchych skarpet rano ma mały sens – po przejściu kilku polanek mieliśmy mokre nie tylko buty, ale też spodnie i koszulki. Na szczęście nie było jeszcze zbyt gorąco, więc dość żwawo zaliczyliśmy pierwsze kilka podejść i 20 kilometrów. W Cisnej zrobiliśmy wydłużony popas przy schronisku, bowiem przed nami był ponad 30-to kilometrowy odcinek bez wsi (czyli sklepów) i schronisk. Pod koniec dnia dość mocno czuliśmy bolące stopy – pojawiały się kolejne bąble i obtarcia, co raczej nie poprawiało nam humorów. Na domiar złego, przez bitą godzinę nie mogliśmy znaleźć noclegu w Komańczy. Ostatecznie spaliśmy w przyczepie campingowej u samego sołtysa wsi. 50 km w 13h 15 min.
18-20 lipca, dni 3-5.
W Komańczy skończyliśmy pierwszą mapę – tu bowiem kończą się Bieszczady, a zaczyna Beskid Niski. Jak nazwa wskazuje, zbyt wysokie to te góry nie są, ale bardzo często trzeba schodzić do nisko położonych miejscowości. Nas jednak dużo bardziej drażniły miliardy much końskich i komarów, dla których byliśmy jak dwie uciekające pizze z talerza. Naprzeklinaliśmy na nie co nie miara. Tempa też nie mieliśmy powalającego – często trzeba było przedzierać się przez zarośnięte polany, wydeptywać ścieżkę, omijać bagienka i rzeczki, czy wreszcie szukać szlaku, który był co najmniej średnio oznaczony. Gdy dodać to wszystko do siebie, wspomnienie Beskidu Niskiego nadaje się głównie do wymazania. Nic dziwnego, że nie jest to zbyt popularny rejon – w ciągu tych kilku dni spotkaliśmy zaledwie kilka osób na szlaku. Z dnia na dzień szło mi się coraz lepiej, pęcherze z pierwszych dni szczęśliwie poszły w niepamięć. Co prawda moje sfatygowane już adidasy rozpadły się na części pierwsze, ale przygotowany na taką okoliczność wyjąłem z plecaka nowe (dodatkowo zawsze lżej). Za to Karolowi coraz bardziej dokuczały pozdzierane pięty i bolące kolana, jednak jak mówił – dopóki się nie połamie, może iść. W kolejne dni przeszliśmy 51 km (w 13h), 34,2 km (w 9h 15min z przerwą na mszę) i 53,5 km (w 14h).
21 lipca, dzień 6.
Po przejściu pierwszych 20 kilometrów dotarliśmy do Krynicy i tym samym minęliśmy Beskid Niski. To była jedyna dobra widomość tego dnia. Najgorszą z kolei był fakt, że do Karola bolących kolan i pięt doszła kontuzja stopy – coś mu się stało ze ścięgnem pod kostką, przez co odczuwał niemiłosierny ból przy każdym kroku. Z racji tego, że praktycznie nie mógł chodzić oraz by nie skazać się na kilkutygodniową rekonwalescencję, w Krynicy musiał zrezygnować z dalszej drogi, po przejściu 250 kilometrów. Ja z kolei zaliczyłem burzę mózgów (czy też burzę w mózgu) i mimo szczerej niechęci do samotnej wędrówki, wiedziałem, że jeśli też pojadę do domu, będę na siebie strasznie zły za niewykorzystaną okazję przejścia całego szlaku i zmarnowany trud. Pożegnaliśmy się więc z Karolem w centrum Krynicy, po czym ruszyłem sam w Beskid Sądecki. Tego dnia szedłem jeszcze 7 godzin, z jednej strony psychicznie podbudowany znajomością trasy i dobrą, niezbyt gorącą pogodą; z drugiej – wkurzony na pecha, który „wyeliminował” Karola, a mi jako bonus przyniósł mocny ból gardła. W Rytrze, gdzie zatrzymałem się na nocleg, byłem po 20, a w ramach kolacyjki zjadłem 25 pierogów... W sumie tego dnia zrobiłem 50,7 km w niecałe 15h.
22 lipca, dzień 7.
Ciepły poranek zwiastował nadejście upalnego dnia, miało być ponad 30 stopni. W sam raz, żeby po górach pochodzić... W ramach porannej gimnastyki przypadło mi spore, kilkugodzinne podejście do schroniska na Przehybie. Jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało, bo pod górę chodziło mi się najlepiej – właśnie pod górę zyskiwałem najwięcej w stosunku do czasów przewodnikowych. Do tego w kilku miejscach miałem piękny widok na całe Tatry, które tego dnia ani razu nie były zakryte chmurami. W schronisku trochę posiedziałem i pojadłem, po czym ruszyłem dalej. Szło mi się jednak fatalnie, w głowie latały mi jakieś bezsensowne myśli i piosenki, do tego nie mogłem się zmotywować do szybkiego marszu. Gdy w głowie zakotwiczyła mi jakaś melodyjka rodem z disco polo uznałem, że to zdecydowane przegięcie i wygmerałem z plecaka grajotko „empetrójek”. Nigdy nie chodziłem po górach ze słuchawkami na uszach, ale pomysł był niegłupi – szło mi się dużo lżej i szybciej.
Gdy skończyłem rozprawę z Beskidem Sądeckim i wszedłem w Gorce, poczułem znaczący ubytek sił. Nie wiedziałem czy to przez palące słońce (może jakiś udar), czy może przez jakieś choróbsko (gardło bolało mnie cały czas), ale nie mając czasu na bzdury szedłem dalej. Ostatecznie doczołgałem się wieczorem do przełęczy Knurowskiej w środku Gorców, gdzie zostałem na noc. Przeszedłem tego dnia 51,4 km w nieco ponad 15h.
Wieczorem i w nocy czułem, że mam bardzo wysoką gorączkę, dreszcze, ból gardła i silny katar. Pamiętam, że śniło mi się, że wracam do domu i nie muszę iść dalej. Budzik był jednak nastawiony na 4:30 rano i nie planowałem go przestawiać.
„Zi end”
Przed 6 rano wyszedłem jeszcze w stronę Turbacza z zamiarem kontynuowania drogi, jednak po godzinie zdałem sobie sprawę, że ledwo powłóczę nogami. Cofnąłem się więc na przełęcz i złapałem stopa do Nowego Targu, skąd pojechałem najpierw do Krakowa, a potem do Poznania. Sama podróż była niezłym piekłem – nagrzany pociąg działał jak rasowa fińska sauna, a mnie męczyła do tego gorączka i katar. Wieczorem w domu namierzyłem 38 stopni.
Mimo to czułem (i nadal czuję) spory żal i rozczarowanie. Przez 7 dni przeszedłem 330 kilometrów i 114 przewodnikowych godzin. Wszystko wskazuje więc na to, że zabrakło mi 3 dni zdrowia, by móc cieszyć się z przejścia całego szlaku w 10 dni. Oczywiście, góry za rok też tam będą, ale nie wiem czy będzie mi się chciało raz jeszcze stawać w szranki z tą trasą. W końcu innych pomysłów też nie brakuje.:)
Idąc po kilkanaście godzin dziennie trzeba mieć świadomość, że narzucenie sobie takiego rygoru nie ma wiele wspólnego z przyjemnością. Człowiek raczej wkurza się na zbyt wąskie ścieżki czy znikający szlak i nie ma prawie wcale czasu na podziwianie widoków, nie mówiąc już o odpoczynku na polanie pełnej jagód i malin. Decydując się na tego typu przejście, trzeba być więc świadomym, że liczy się sama trasa i sprostanie wyzwaniu, mimo bólu, zmęczenia i wszelkich przeciwności. I nie będzie to miało nic wspólnego ze spokojną wycieczką z plecakiem w góry.
Korekta: Karol Zielonka
Tekst: Michał Unolt,
www.team.akademiec.pl