Kilka dni temu spotkałam w barze swojego lekarza rodzinnego. Właściwie lekarz rodzinną. Przysiadła się do mnie, witając słowami: „Dawno Pani nie widziałam”. „Prawda” - odpowiedziałam i obie pochyliłyśmy się nad swoimi daniami. Ja nad mielonym; ona nad gołąbkiem. I niemal równocześnie: „Ale to chyba dobrze, że dawno się nie widziałyśmy”.
- To jak w tym dowcipie o lekarzu – mówi moja pani doktor. – Przychodzi baba do lekarza, a ten mówi do niej: Dawno Pani nie widziałem.
- Bo chorowałam – odpowiada baba.
Cha, cha!
Jeżeli długo nie widzę swojego „rodzinnego” (rzecz jasna w jego gabinecie) to znaczy, że:
a) jestem zdrowa
b) wydaje mi się, że jestem zdrowa
c) chcę wierzyć, że jestem zdrowa
d) boję się, że mogę być chora.
Z badań CBOS, przeprowadzonych w styczniu tego roku tego roku wynika, że 60% Polaków jest zadowolonych ze swojego stanu zdrowia. Co więcej, odsetek ten jest największy od 1999 roku, kiedy po raz pierwszy zapytano rodaków o ich zdrowo-samopoczucie.
To skąd te kolejki w przychodniach?
- Wie Pani, dużo ludzi przychodzi tak właściwie z niczym – mówi moja pani doktor. - Źle się czują, coś tam pobolewa, ale nic konkretnego się nie dzieje.
Pacjenci regularnie przesiadujący w przychodniach, to najczęściej osoby starsze. Mają dużo czasu, zaufanie do lekarza i wiarę w uzdrawiającą moc witaminy c. Tymczasem z różnorodnych badań wynika, że ogromna liczba Polaków leczy się sama. Najczęstszym konsultantem medycznym jest w tym przypadku internet. Wpisując objawy choroby oczekujemy gotowej recepty na swoje dolegliwości i pędzimy do apteki po coraz szerszą ofertę medykamentów nie wymagających podpisu lekarza. Najczęściej internetowa diagnoza jest rzecz jasna nieprawidłowa, ale przekonujemy się o tym, dopiero po jakimś czasie i... szukamy „swojej choroby” na innych portalach.
Wychodząc z baru, moja „rodzinna” powiedziała: „Do widzenia”.
Mam nadzieję, że miała na myśli kolejne spotkanie przy mielonym.